Dziwaczne tematy wybierają producenci Studia Pixar dla swoich historyjek o niebieskim Sulley’u i zielonym Mike’u. Najpierw w satyryczny sposób wzięli na celownik wielkie korporacje, teraz przyglądają się życiu uniwersyteckiemu. Chyba nie do końca robią swoje filmy dla dzieci według kryterium metryki, a raczej dla dzieci wedle kryterium tego, co gra w duszy. Przebijająca z „Uniwersytetu Potwornego” nostalgia raczej nie trafi do dzisiejszych dziesięciolatków, ale pewnie doskonale zostanie odebrana przez ich rodziców.
Nostalgia wypływa też szerokimi strumieniami ze ścieżki dźwiękowej Randy’ego Newmana. Zapomnijcie o jazzowym szaleństwie „Potworów i spółki”. Tym razem, niemłody już przecież, mistrz proponuje muzykę znacznie bardziej nobliwą. Ze swoim bohaterem, Wazowskim, wita się pełnym słodyczy tematem wypełnionym ciepłym brzmieniem klarnetu, rytmicznymi, pogodnymi pociągnięciami smyczków i elegancką obudową fortepianu („Young Michael”). W tej sielskiej, niewinnej melodii odbijają się marzenia i rozkosze dzieciństwa. Newman wraca do nich jak do zapomnianej krainy łagodności. Brakuje tylko cichego szemrania wiekowego patefonu.
Przekroczenie murów uniwersytetu w pierwszej chwili tej sielanki nie zmienia. Pojawia się tylko szlachetny posmak. Oto hymn uczelni napisany wedle wszelkich prawideł gatunku – wzniosły, potężny, budzący szacunek („Monsters University”). Pradawne mury kryją w sobie wiedzę wielu pokoleń potworów. Newman wydaje się to traktować zaskakująco serio, trudno odnaleźć w tej melodii mrugnięcie okiem do słuchacza. Chyba, żeby potraktować całą kompozycję jako jeden wielki żart – poważne potraktowanie mitu, którym bawi się film animowany.
Nawet jeżeli jest w tym pewna przewrotność, ukryta została bardzo konsekwentnie. Film uniwersytecki jest zasadniczo amerykańskim wynalazkiem, nawet starannie wyedukowani Anglicy nie mają chyba tylu interesujących produkcji na temat studiowania. W „Uniwersytecie Potwornym” amerykańskość została bardzo mocno podkreślona. Na ścieżce dźwiękowej aż roi się od podniosłych fanfar, samotna trąbka niesie ze sobą szlachetny patos, werble dodają wojskowego szyku. W niektórych momentach niemal widzi się oczami wyobraźni powiewającą flagę w biało-czerwone paski. Newman na tym nie poprzestaje. Bierze również na celownik najbardziej amerykański ze wszystkich gatunków – western.
Film, ogólnie rzecz biorąc, opowiada o bandzie nieudaczników, którzy odnoszą ostatecznie sukces. Ich zmaganiom towarzyszy temat mocno odwołujący się do klasyki westernu spod znaku Elmera Bernsteina. „Rise and Shine”, jeden z najlepszych utworów na płycie, w pełni pozwala mu wybrzmieć. To dynamiczna melodia prowadzona głównie przez trąbki, tutaj wzmocniona werblami. Ma w sobie ducha przygody i swoisty tryumfalizm. Siedmiu potwornych wspaniałych (biorąc pod uwagę liczbę głów) nie wypada więc wiele gorzej od ich kolegów w kowbojskich kapeluszach. Znacznie słabiej rzecz wygląda, gdy Newman próbuje im się przyjrzeć nie od heroicznej, a lirycznej strony. Serwuje wówczas nieco bezbarwny temat na smyczki („Goodbyes”) – ładny, ale do bólu porządny i konwencjonalny.
Być może na tym polega największy kłopot z „Uniwersytetem…” zbyt kurczowo trzyma się konwencjonalnych rozwiązań. Przez większość czasu to niestety ciepłe kluchy, jakoś pozbawione energii i zadziorności. Co prawda zdarzają się niezłe dynamiczne momenty, jak chociażby pełne mocnych wejść dęciaków i zwieńczone niespodziewanie gitarą elektryczną „Scare Pig”, ale tempo jeszcze energii nie czyni. Tym większym blaskiem lśni „Stinging Glow Urchin” W pierwszej części jest tajemnicze i nabiera rozmachu, ale w drugiej to już szalony rajd, który spokojnie odnalazłby się w „Potworach i spółce”. Newman nie stara się przy tym nawiązywać do hitu sprzed 12 lat. Właściwie tylko w „Field Trip” znajdują się do niego jednoznaczne odniesienia, lecz trudno się dziwić – towarzyszy wydarzeniom dziejącym się w przyszłym miejscu pracy Mike’a i Sulley’a.
Budzi uznanie, iż Newman wybrał dla kontynuacji znanego przeboju zupełnie inną muzyczną drogę. W dużym stopniu zresztą trafioną. Kompozycja dobrze sprawdza się w obrazie, ładnie akcentuje poszczególne wątki i bohaterów (szczególnie budzącą grozę panią dziekan), przeszkadza jej tylko zachowawczość, być może niepotrzebnie uparta konsekwencja. Cały obrazek jest ładny, elegancki w niemal williamsowskim stylu. Klimatem przypomina czasem „Ratatuja” Michaela Giacchino. Tylko zdecydowanie zbyt łatwo oderwać od niego uszy w poszukiwaniu bardziej soczystych dźwięków. Pozostając w uniwersyteckiej konwencji: trzy z plusem, panie Newman, ale stać cię na więcej.
0 komentarzy