Jak na film o sporcie, „Moneyball” jest dość zaskakujący. Zamiast agresywnego montażu, długie ujęcia; zamiast kamery z ręki, statyka; zamiast rozbuchania, asceza. Widzowie przywykli, że tego typu historie opowiadane są raczej w rytmie teledysku, reżyser Bennett Miller przygotował więc dla nich nie lada wyzwanie. Dla tych jednak, co widzieli jego poprzednie dzieło, „Capote”, niespodzianki nie było – ten sam styl, podobne środki, chociaż zupełnie inna opowieść.
Do współpracy przy obydwu tych filmach Miller zaprosił Mychaela Dannę. W przypadku wcześniejszego z nich zaowocowało to chłodną, minimalistyczną ścieżką na fortepian. W „Moneyballu”, ze względu na zbliżony styl opowiadania, również należało pójść minimalistycznym tropem, odmienność historii natomiast wymuszała zupełnie inną barwę. Danna postawił więc na większą liczbę instrumentów i silniejszą wyrazistość.
Na pierwszy plan wysuwają się smyczki. Fortepian nigdy nie odzywa się sam, zawsze towarzyszy mu głośny akompaniament. Instrumenty dęte wprowadzają dźwiękowe detale. Wszystko zaś podrasowane jest delikatnie elektroniką. Te elementy zlewają się w masę o raczej jednorodnej fakturze. Da się z niej jednak wyodrębnić kilka tematów, które, bez wyjątku, cechuje melodyczny minimalizm. Prześledzić je można już na początku ścieżki. Otwierające „One Out Away” to przenikające się krótkie i miarowe oraz długie frazy smyczków; w „Spring Training” powtarzające się cztery dźwięki fortepianu zostały połączone z wirującym brzmieniem oboju; „Opening Day” to z kolei znowu miarowe smyczki, ale tym razem w połączeniu z bogatszym, orkiestrowym brzmieniem. Wszystkie te fragmenty powtarzają się w późniejszych partiach, nadając partyturze jej tożsamość, a zawarte w nich pomysły stanowią uniwersalną bazę większości znaczących utworów.
Dotyczy to również tych najlepszych, które są dowodem wysokiego kunsztu kompozycyjnego Danny. Wyraźnie przy tym widać, iż nie zamierzał on na nowo odkrywać Ameryki, lecz wzorował się na czołowych minimalistach muzyki filmowej: Philipie Glassie i Clincie Mansellu. Ich wpływ słychać dobrze w sercu płyty, jaki stanowią trzy utwory: „It’s Process”, „More” i „The Streak”, a szczególnie w ostatnim z nich. Mamy tu i matematyczną, glassowską precyzję, i wielobarwność faktury kojarzącą się z Mansellem, połączone przy tym z charakterystyczną dla Danny pomysłowością w łączeniu dźwięków. Można tu też wyczuć więcej epiki w hollywoodzkim stylu. Lirykę natomiast Kanadyjczyk konstruuje na wzór Thomasa Newmana w wersji fortepianowo-elektronicznej, co dobrze słychać chociażby w utworze „Hattie”.
Duchy Glassa i Mansella unoszą się zatem wyraźnie nad całą ścieżką, ale nie jest to wystarczające, by uczynić z niej interesującą dla szerokiego gremium słuchaczy. Bennettowi Millerowi, ascecie w wykorzystaniu muzyki, wielokrotnie wystarczą tylko bezbarwne, dźwiękowe plamy. Stąd obecne na ścieżce fatalne „Losing Streak”, czy „Is Losing Fun”. Słuchalność płyty sporo by zyskała, gdyby producenci zrezygnowali z takich typowo ilustracyjnych, zupełnie nieciekawych fragmentów. Zwłaszcza, że jej długość nie wymagała dodatkowego „dopychania” mniej interesującym materiałem. Inna sprawa, że 1/5 czasu zajmuje jeden utwór muzyki źródłowej. Ponad jedenastominutowe „The Mighty Rio Grande” jest właściwie jedynym, co widz wynosi po wyjściu z kina i to nie tylko ze względu na to, że rozbrzmiewa na końcu, ale początkowe fragmenty zostały również wykorzystane jako tło kilku scen. Na płycie poprzedza ją piosenka „The Show”, spopularyzowana swego czasu przez pewną komercyjną stację telewizyjną. Wykonuje ją Kerris Dorsey, grająca córkę głównego bohatera. Zamieszczenie jej jest w pełni uzasadnione, bo choć kłóci się stylistycznie z kompozycją Danny, ma kluczowe znaczenie w zrozumieniu przesłania filmu.
Ogólnie rzecz biorąc, nie można ocenić tej ścieżki zbyt negatywnie. Parę razy daje o sobie znać w trakcie seansu i chociaż zostaje potem zatarta przez „The Mighty Rio Grande”, wpływa na kilka scen. Miller daje małe pole manewru, ale Dannie udało się w nim odnaleźć. Postawił na minimalizm, w którym się nie specjalizuje i co prawda nie uzyskał hipnotycznego efektu charakterystycznego dla mistrzów gatunku, lecz wydobył sporo napięcia i wkomponował się w jeden z wątków opowieści: zderzenie technologii z romantyzmem. Tym niemniej większość słuchaczy muzyki filmowej może sobie tę pozycję spokojnie odpuścić. Wszystko, co w niej zawarte pojawiało się już w lepszym wydaniu. Jednakże miłośników Mychaela Danny może zainteresować jego podejście do minimalizmu, zaś fanów filmu… cóż, ich chyba namawiać nie trzeba.
Tak, 3 to chyba idealna ocena – w filmie właściwie ledwo się naznacza, ale na plus. Zresztą nie jest to film, który wymagałby bóg wie jak rozbuchanej ilustracji. Na płycie trochę gorzej, bo taki minimalizm i prostota wypadają z głowy jeszcze podczas słuchania, a i w miarę krótki czas trwania nie pomaga przykuć uwagi na dłużej. Niemniej to solidna pozycja – nic wielkiego, ale zrobione z głową i wyczuciem.