Rok 1986, to jedyny moment współpracy trzech znamienitych nazwisk brytyjskich: Jordana, Hoskinsa i Kamena. Temu drugiemu „Mona Lisa” przyniosła zasłużone laury za pierwszy plan (m.in. BAFTA, Złoty Glob, nagroda w Cannes, nominacja do Oscara). Dla tego pierwszego okazała się ona wprawką przed późniejszymi, bardziej znaczącymi filmami, do jakich ochoczo zatrudniał Elliota Goldenthala. Jeśli zaś idzie o Kamena, to maestro po prostu idealnie wpisał się w pewną niszę typowo dramatycznych i raczej skromnych produkcji, do jakich z powodzeniem komponował aż do końca kariery.
W filmie Jordana nuty Kamena wypadają więc poprawnie, dobrze oddając ponury klimat wydarzeń i jego niejednoznacznych bohaterów. Można co prawda zarzucać, że ta ścieżka dźwiękowa jedzie głównie na piosenkach Nata King Cole’a (tytułowy szlagier to rzecz jasna motyw przewodni, ilustrujący początkowe i końcowe napisy) oraz ich instrumentalnych wariacjach (śliczne „Introduction”), a poza nimi brak naprawdę pamiętnych, bardziej zróżnicowanych tematów dla poszczególnych postaci. Ale jako tło budujące emocje i napięcie, taki zabieg się sprawdził.
Rzecz jasna poza ruchomym obrazem już tak różowo nie jest, choć album broni się w dużej mierze dzięki utworom źródłowym. Oprócz Cole’a mamy tu jeszcze kilka innych przebojów śpiewanych, jakimi ubarwiono film, a które dodają trochę życia i zróżnicowania krążkowi. Aczkolwiek ich rozbieżność gatunkowa rozbija nieco skrzętnie kreowaną przez ilustrację aurę, a jakość poszczególnych hitów pozostaje sprawą dyskusyjną. Osobiście nie zaliczyłbym ich jednak do highlightów płyty. Pewnym minusem jest też brak wszystkich piosenek, jakie możemy usłyszeć podczas seansu – zabrakło głównie napisanego na potrzeby tej produkcji (ale ostatecznie nie promującego jej) „In Too Deep” grupy Genesis. Poza tym próżno szukać tu także „The Very Though of You” Raya Noble.
Cała reszta materiału to już typowa dla ówczesnej twórczości Kamena praca czysto dramaturgiczna, która na tle innych jego partytur z tamtego okresu właściwie niczym specjalnym się nie wyróżnia. Dobre wrażenie robi głównie ujmująca, acz prosta liryka, w której pierwsze skrzypce grają delikatne elementy perkusyjne („Story” i „George”) oraz saksofon („King's Cross / Follow Anderson”, motyw tytułowy), tym samym przywołując na myśl odpowiednio estetykę „Die Hard” i „Lethal Weapon”. Przoduje jednak underscore – posępna elektronika w akompaniamencie sekcji smyczkowej i pojedynczych instrumentów, którą miejscami ciężko jest przyswoić, o polubieniu nie wspominając.
Trzeba przy tym zauważyć, że to bardzo wyciszona, spokojna muzyka, nastawiona bardziej na stopniowanie tajemniczej atmosfery, niż na faktyczną akcję, jakiej, poza krótkim „Elevator Attack and After”, właściwie tu nie znajdziemy. Underscore bywa więc nieprzyjemny, lecz częściej przemyka niezauważalnie w tle, aniżeli faktycznie drażni. Dodatkowo całość, po odjęciu kompozycji źródłowych, zamyka się w niespełna 20 minutach, co także może być pewnym atutem – nawet jeśli połowę tego czasu wypełnia bezinwazyjne tło, o jakim poza ekranem trudno jest wypowiadać się w samych superlatywach.
W ogólnym rozrachunku jest to więc pozycja wystarczająco porządna, by na spokojnie można jej było wystawić tzw. ocenę środka. Lecz do ewentualnego zakupu rzeczonego tytułu trudno mi namawiać, bowiem nie jest to praca wielce atrakcyjna – zwłaszcza w niemal trzy dekady od powstania. Jeśli jednak ktoś byłby skłonny ją nabyć, to w pierwszej kolejności odsyłałbym raczej do ubiegłorocznego wznowienia wytwórni Quartet Records – materiał (oraz okładka) niczym się nie różnią, ale dźwięk jest ciut lepszy. A przy tym można sobie jeszcze posłuchać kompozycji Stanleya Myersa i Hansa Zimmera do filmu „Castaway” z 1987 roku, która przypuszczalnie będzie też bardziej satysfakcjonującym doznaniem od muzyki Kamena.
0 komentarzy