Trzeba podziwiać Toma Cruise’a – nie tylko fizycznie, przy okazji kolejnych heroicznych wyczynów kaskaderskich. To dzięki jego uporowi i pasji, „Mission: Impossible” stanowi obecnie solidną markę. Rzadko bowiem zdarza się, by jakaś seria (zwłaszcza w obecnym Hollywood) tak długo trzymała wysoki poziom, a nawet i dojrzewała z części na część – co dobitnie udowadnia mająca właśnie premierę, piąta z kolei odsłona przygód Ethana Hunta, „Rogue Nation”. To przy tym zasługa nie tylko ciężkiej pracy aktora i producenta w jednym, ale też i konsekwencji w budowaniu stylistycznej różnorodności pomiędzy sequelami.
Co za tym idzie, za każdą część odpowiada inny twórca, co prowadzi do zmian również w kwestii muzycznej. Tym razem na kompozytorskim stołku zasiadł Joe Kraemer, którego angaż jest naturalnym następstwem „Jacka Reachera”, czyli wcześniejszej kolaboracji z Tomem i reżyserem, Christopherem McQuarrie. W obu tych projektach Nowojorczyk bardzo dobrze się odnalazł – w M:I godnie zastępując nie tylko znanego z dwóch poprzednich filmów Michaela Giacchino, ale i samego ojca oryginalnej ścieżki dźwiękowej, Lalo Schifrina.
Rzecz jasna to właśnie tematy tego ostatniego wciąż są motorem napędowym ilustracji. Słynne „The Plot”, jak i temat przewodni często goszczą na ekranie, ale też i nie czuć przesytu w ich dawkowaniu – wręcz przeciwnie. Spora część fabuły obywa się bez muzyki, a Kraemer proponuje również trochę własnych pomysłów, jakie być może nie porywają tak mocno, jak pierwowzór, a i brak im także maestrii Danny’ego Elfmana z pierwszego filmu kinowego („The Plan” i „The Torus” troszkę rozczarowują swą zachowawczością). Lecz bez problemu niosą na swoich barkach akcję i jednocześnie trzymają widza w bezustannym napięciu w tych spokojniejszych sekwencjach.
Co prawda często nuty zostają zepchnięte do roli typowego zapychacza tła, ale sprawdzają się w swojej roli, narracyjnie są bardzo płynne. A solidne orkiestracje i sprawny miks nie pozwalają widzowi o nich zapomnieć. Przyjęty przez maestro styl jest zarazem odpowiednio odmienny od reszty kompozytorów pracujących dotychczas w IMF – bardziej poważny od figlarnych dźwięków Giacchino (niesamowicie dramatyczne i zarazem piekielnie dobre jest zwłaszcza „Solomon Lane”), mniej efektowny od popisów Zimmera i nie posiadający finezji wspomnianego już Elfmana. Miejscami najbliżej mu właśnie do klimatu zapoczątkowanego przez Lalo, którego charakterystyczny duch niekiedy wręcz ożywa na dużym ekranie, po części sprawiając, że niemożliwe staje się możliwe na naszych oczach.
Na płycie już tak wesoło oczywiście nie jest, czemu winna głównie przesadzona ilość materiału oraz jego kiepski montaż. Ponad 70 minut grania, z których przynajmniej 1/3 to ciężkawy underscore, jaki bez kontekstu nie ma prawa zainteresować, to nie był najlepszy pomysł – zwłaszcza, że Kraemer nie ubarwia na siłę muzyki, gdy ta tego nie potrzebuje. Wszelkie odniesienia do egzotycznych lokacji znajdziemy głównie w naprawdę solidnej akcji lub jej preludium (wyjątkiem końcówka generalnie nieco mdłego „The Syndicate”). Być może nie zrywa ona kapci z nóg, ale powinna usatysfakcjonować najbardziej wybrednych, żądnych pełnoorkiestrowych wrażeń melomanów.
Na odrębną uwagę zasługuje liryka, którą Kraemer wycisnął z „Nessun Dorma”, czyli sławetnej opery „Turandot” Pucciniego (acz w trakcie seansu wybrzmiewają jeszcze fragmenty „Symphony No. 3 ‘eroica’” Beethovena i „Wesela Figara” Mozarta). Jest ona ważnym elementem wydarzeń, zatem to jak najbardziej zrozumiały ruch (podobnie, jak skromna aranżacja kilku taktów z „Casablanki” – wszak część filmu dzieje się właśnie w Maroku, a jedna z bohaterek ma na imię Ilsa). Szczęśliwie jest także wyjątkowo udany, gdyż owocuje naprawdę urodziwym, quasi-miłosnym motywem, który w kinie zalicza swoje pięć minut drobnej chwały. Na krążku słucha się go z równie dużą przyjemnością, choć w pełnej krasie pojawia się właściwie tylko w „A Matter of Going” oraz wieńczącym całość „Finale and Curtain Call” – notabene jednym z highlightów tej, ułożonej chronologicznie płyty.
Z pewnością nie jest to soundtrack, który trafi do każdego. Ani też pozycja, jaka chwyta od pierwszych i trzyma do ostatnich taktów – coś, co można sobie w każdej chwili puścić i zawsze będzie się podobać. O, nie! Ta ilustracja nie raz i nie dwa może okazać się testem charakteru i cierpliwości odbiorcy – zwłaszcza ta ostatnia będzie potrzebna, by w pełni docenić „Mission: Impossible – Rogue Nation”. No i bezdyskusyjna znajomość filmu, w którym muzyka Kraemera odnajduje się wprost bezbłędnie – nawet jeśli napisana została ‘po bożemu’ i zarazem bez tej boskiej iskry w nutach. Czy jest to misja, którą warto przyjąć bez wahania, to już każdy musi zadecydować sam. Moja ostateczna ocena – w ogólnym rozrachunku jedynie zbędny balast – to naciągana czwóreczka.
Technicznie znakomita, Kraemer świetnie operuje orkiestrą, natomiast zawartość kompletnie anonimowa. Solidna trójka.