Po kilku latach przerwy, filmy spod znaku „Mission: Impossible” zamieniły się w trylogię. Nikogo to specjalnie nie zdziwiło, gdyż Tom Cruise zawsze pozytywnie wyrażał się o tym projekcie i było jasne, że jego kolejna odsłona pewnego dnia nadejdzie. Ale w międzyczasie świat troszkę się zmienił i trzecia część musiała różnić się od poprzednich – i to znacznie. Postawiono więc na realizm zmieszany lekko z przygodami agenta 007, który posiada jednakoż magię misji niemożliwych. Niestety, całość została zrobiona zbyt poważnie i zbyt patriotycznie (wciąż trauma po 9/11), jak na tego rodzaju kino. Film nie jest co prawda zły – a w porównaniu z dziwaczną częścią drugą jest nawet bardzo dobry – ale to już nie to samo. I podobnie można powiedzieć o muzyce.
Tym razem postanowiono zrezygnować z okolicznościowego soundtracku i wydano samą tylko ilustrację. Tą zajął się Michael Giacchino – wschodząca gwiazda przemysłu filmowego i przyjaciel reżysera filmu (którego kariera również zaczęła nabierać coraz to większego rozpędu), J.J. Abramsa. Giacchino napisał prostą, tradycyjną partyturę i tym samym przepadł zupełnie w porównaniu z Elfmanem i Zimmerem. Jego muzyka jest chwilami interesująca, ale zbyt toporna i za mało melodyjna, aby można ją było polubić w tym samym stopniu, co dokonania poprzedników. Oczywiście całość na ekranie spisuje się solidnie, jednakże na płycie zamienia się to wszystko w solidną ścianę underscore’u, która rośnie wraz z upływem czasu tego, zdecydowanie za długiego wydania.
Co prawda początek jest bardzo obiecujący, bo dostajemy solidne wykonanie motywu przewodniego, któremu dzielnie towarzyszy „Factory Rescue” – bezsprzecznie jeden z lepszych utworów na płycie, w którym można doszukać się całkiem fajnych rozwiązań muzycznych i czuć wyraźną atmosferę przygody. Ale początek mija szybko i już dwa następne motywy – „Evacuation” i „Helluvacopter Chase” – zaczynają porządnie nudzić. I tak już niestety zostaje do końca krążka. Po drodze dostajemy jeszcze w prawdzie parę sympatyczniejszych ścieżek, jak romantyczne i nieco smutne „Ethan and Julia”; jedyny naprawdę rozrywkowy i potraktowany z przymrużeniem oka temat „’See You In The Sewer’”, który oparto na temacie głównym (wcześniej mamy próbę podobnego zabiegu w „Humpty Dumpty Sat On a Wall”, ale efekt końcowy jest wyraźnie gorszy); czy rozsławiony swą mocą i wykonaniem „Brigde Battle” – ale to tylko kilka rodzynek w tym mdłym cieście.
Cała reszta płyty, to technicznie porządna, ale emocjonalnie bezbarwna ilustracja, której brakuje zarówno elfmanowskiej wirtuozerii, jak i zimmerowskiej przebojowości, a przede wszystkim wyraźnego charakteru (chwilami za bardzo przypomina „Lost”). Co prawda Giacchino wywiązał się ze swojego zadania dobrze, gdyż jego muzyka trafnie oddaje atmosferę i akcję filmu, ale podszedł chyba jednak zbyt poważnie do projektu i zrobił ją całkowicie po bożemu, zupełnie ignorując szansę na eksperymenty i zabawę materiałem. Zresztą za komentarz niech posłuży fakt, że najlepszym utworem na płycie jest ten ostatni – „Schifrin and Variations”, czyli kolejna przeróbka słynnej melodii Schifrina, w dodatku oznaczona jako bonus. Niestety, na tę przyjemność trzeba czekać aż godzinę i jest ona wątpliwa, gdyż po odsłuchu łatwo stwierdzić, że wersja Elfmana wciąż pozostaje tą najlepszą.
Jedna z najgorszych kompozycji Giacchino w karierze.
Mało kto lubi trójkę, ale to najlepszy action score Giacchino w karierze, trója należy się już za samą perkusję, a 2 i 3 dla „Hunting for Jules” i „World’s Worst Last 4 Minutes To Live” to jawna kpina ;p
Najlepszy action score Michaela to niektóre z odcinków Lost i M:I-4 😛