Misji niemożliwej ciąg dalszy – po sporym sukcesie pierwszej części kinowych przygód Ethana Hunta wiadomo było, że Cruise wcześniej czy później ponownie sięgnie po ten temat. Na ten moment czekać trzeba było jednak cztery lata i rezultat okazał się dość mizerny – część druga, wyreżyserowana przez Johna Woo, jest dziś uważana za zdecydowanie najgorszą część niemożliwej serii, a często wymieniana jest też wśród najgorszych sequeli, jakie kiedykolwiek powstały. Duża w tym „zasługa” charakterystycznego stylu reżysera, którego przestylizowane ujęcia i tricki niespecjalnie pasowały do kina szpiegowskiego, wyraźnie dominując nad fabułą. Niemniej film posiada dwa ogromne atuty – fenomenalne zdjęcia, które sprawiają, że całość ogląda się mimo wszystko z zapartym tchem i muzykę, której (ostre w większości) brzmienia nieźle współgrają z obrazem.
Pozytywne wrażenia ze składanki do pierwszej części, jak i te wyniesione z kinowego seansu dwójki sprawiły, iż bez oporów sięgnąłem po soundtrack do „M:I-2”. Niestety moje, mimo wszystko niezbyt wygórowane w tym przypadku oczekiwania, nie zostały w pełni zaspokojone. Nie jest to oczywiście składanka zła – co to, to nie! Sęk w tym, że niespecjalnie trafiła w moje gusta i odczucia pozostawione po poprzednim krążku. Tam królowały wprawdzie łagodniejsze dźwięki z pogranicza popu i rocka, niemniej czuło się między nimi a filmem jakąś (mniejszą lub większą) więź i stylowo były do siebie zbliżone, ergo płyta posiadała klimat. Tutaj natomiast mamy więcej hard rocka, metalu i innych, ostrzejszych rytmów (acz są i łagodne, jak np. piosenka Tori Amos), które – choć całość znów ochrzczono „Music From and Inspired by” – trudno jakkolwiek z filmem identyfikować (mimo iż kilka utworów faktycznie się w nim pojawia), a album sprawia wrażenie worka, do którego wrzucono kolejne przeboje bez ładu i składu…
Tym razem nie będę się jednakoż bawił w wyliczankę i po prostu powiem, co mi się tu najbardziej spodobało. Do tych zdecydowanie najlepszych piosenek mogę bez problemu zaliczyć „Scum Of The Earth” Roba Zombie, „Rocket Science” zespołu The Pimps, kolejną wersję „Iko-Iko” (którą możemy znaleźć także na drugiej płycie, co jest przynajmniej dziwnym zabiegiem) oraz „Take A Look Around” Limp Bizkit, które stanowi oficjalną piosenkę filmu, opartą zresztą na temacie przewodnim. Niestety utwór ten został przez lata na tyle mocno wyeksploatowany, że po prostu nie fascynuje tak, jak w dniu premiery. Reszta piosenek nie zrobiła na mnie większego wrażenia – ot, niektóre to zwykłe średniawki, jakie nie pozostają zbyt długo w głowie, podczas gdy kilka innych (w tym roczarowujący nieco kawałek Metallici) jest naprawdę niezłych, ale jakoś trudno mi je dodać do ulubionych.
Generalnie jest to płytka, która z pewnością trafi do sporego grona słuchaczy – sam zresztą byłem nią kiedyś podjarany. Dziś jednak spływa po mnie, jak po kaczce, a wracam czasem jedynie do paru ścieżek. I mam jakieś takie dziwne wrażenie, że choć wciąż sprawdza się ona świetnie na imprezach, czy np. w aucie, to za kolejnych X lat może stanowić już tylko skromny relikt przeszłości – agresywne wspomnienie końcówki lat 90. i przełomu tysiącleci. Tymczasem na dzień dzisiejszy stawiam (solidne mimo wszystko) trzy – z małym minusem za niemal zupełny brak identyfikacji z filmem, z którego pochodzi.
O taki związek nie musi się martwić, obecny tu także, a i zostający na dłużej w głowie, fragment ilustracji Hansa Zimmera – bo to on usiadł tym razem na krzesełku z napisem „kompozytor” – pt. „Nyah”. Zabieg to zbliżony, acz skromniejszy względem wydawnictwa z pierwszej części, jednak pozbawiony jakichkolwiek zmian aranżacyjnych, jakie miały miejsce w przypadku kompozycji Elfmana. To zresztą nie jedyne różnice muzyczne między nimi. Od początku było bowiem jasne, że dostaniemy produkt diametralnie inny w swej formie. Będący wtedy chyba w najlepszym okresie swojej kariery, w dodatku świeżo po napisaniu arcydzieła, jakim jest „The Thin Red Line”, Zimmer zaserwował typową dla siebie dynamikę i przebojowość – w końcu wymuszał to już styl samego filmu. I rzeczywiście…
Kompozytor postawił tu głównie na elektronikę oraz na… hiszpańskie rytmy. Te ostatnie prezentowane są tu często i gęsto przez gitarę Heitora Pereiry, który jest jednym z długoletnich współpracowników Niemca. Można się kłócić czy było to najlepsze rozwiązanie, bo chociaż fabularnie taki klimat ma uzasadnienie, to jednak ogranicza się on jedynie do paru scen. Niemniej ta iberyjska krew doskonale uzupełnia się z dynamiczną elektroniką akcji oraz z – jak zawsze przenikliwym – głosem Lisy Gerrard w tle. Swego czasu była to tak naprawdę pewna nowość w dyskografii Zimmera – wcześniej co prawda spłodził on świetny „Dom Dusz”, niemniej dopiero tutaj czuć prawdziwą moc hiszpańskich rytmów, do których kompozytor w przyszłości powróci, chociażby w „Spanglish”.
Jest to więc partytura niesamowicie dynamiczna – z jednej strony mamy szalone dźwięki hiszpańskiej gitary (przekapitalne „Seville”), a z drugiej gitarę elektryczną, perkusję i syntezatory (co drugi utwór ze wskazaniem na zimmerowską przeróbkę motywu przewodniego, który brzmi tu bardzo drapieżnie). Z pewnością każdy, kto lubi zastrzyk adrenaliny powinien sięgnąć po początkowe „Hijack”, krótkie, acz treściwe „Bio-Techno”, czy też mocne „Bare Island” i „The Bait”. Natomiast pasjonaci nieco luźniejszych i bardziej skomplikowanych dźwięków, powinni zwrócić uwagę m.in. na „The Heist” i „Mano a Mano”. Ale czy tylko takie melodie tu znajdziemy?
Nic bardziej mylnego. Owszem, jest to bardzo energiczna ilustracja, ale nie brak w niej także nut spokojniejszych, dramatycznych, czy wręcz smutnych w swym wydźwięku – wszak emocji w filmie jest sporo, ino przysłoniły je rozbuchane wizualizacje i wymuszone twisty. Takie są właśnie fragmenty wspomnianego „Seville” i „Mission: Accomplished”, taki jest również prześliczny, miłosny „Nyah”, który opisuje obiekt westchnień Ethana w tej części (a więc może być traktowany jako odpowiedź na „Claire” Elfmana), a także stanowiący jego rozwinięcie, wieńczący płytę „Nyah and Ethan”. Jednak najpiękniejszą i najbardziej ekscytującą ścieżką jest bez wątpienia chwytające za serce „Injection”. Tu Zimmer idealnie wyważył wszelkie tricki, a niesamowity głos Lisy osiąga weń dosłownie namacalne apogeum. Zresztą scena, z której dany fragment pochodzi także stanowi najlepszy fragment filmu – a razem jest to po prostu idealna całość.
Ostatnią grupą, jaką da się jeszcze wyodrębnić, są melodie przypisane głównemu bad guyowi („Ambrose”, fragment „Injection”) i zagrożeniu z jakim muszą borykać się bohaterowie („Chimera”). Jest to jednak grupa dość uboga, nie rzucająca się specjalnie w uszy i – na płycie przynajmniej – zredukowana do minimum. Nie ma się zresztą czemu dziwić, gdyż są to dźwięki bardzo ponure, których nie słucha się z jakąś wielką satysfakcją. Aczkolwiek i one znajdą zapewne swoich zwolenników, tym bardziej że klasy im odmówić nie można (naprawdę niezłe męskie chóry w „Ambrose”).
Myślę, że nie ma za bardzo co porównywać ze sobą partytur Elfmana i Zimmera. To dwie, zupełnie różne ilustracje, do zupełnie różnych filmów, które łączy jedynie motyw przewodni (w wykonaniu Hansa niemalże nie do poznania) i wyraźny dystans twórców do swoich prac. Tłumy wybiorą zapewne ciut bardziej poważnego Niemca, który stworzył muzykę bardzo barwną i świetnie wyważoną, a w dodatku doskonale skrojoną pod względem wydania. Jednakże ja wciąż bardziej cenię sobie dokonanie Amerykanina, które jest po prostu idealną, niczym nieskrępowaną ilustracją do równie frywolnego filmu-sztuczki. A że druga odsłona przygód Ethana Hunta poszła w nieco innym kierunku, to już nie moja wina…
P.S. Oczywiście istnieją jeszcze nieoficjalne, rozszerzone wydania tej ilustracji (co w przypadku Zimmera zupełnie nie dziwi), jak np. wydanie expanded z 33 ścieżkami. Radzę jednak trzymać się od nich z daleka – ilość utworów zupełnie nie przekłada się na jakość muzyki, a i nowych, wartościowych tematów jest tam jak na lekarstwo. Z kolei z innych wydań soundtracku warto jeszcze wspomnieć o japońskim, sygnowanym przez wytwórnię Avex, które posiada gustowną książeczkę i bonusowy utwór „S.O.S.” grupy Oblivion Dust. Podobnież i wydanie z Hong Kongu, dodatkowo kryjące w sobie piosenkę Leony Lai, „Afraid Of What”. Natomiast wydanie australijskie zawiera jeszcze dwie ścieżki: „Sucker” zespołu 28 Days i inną wersję „Theme from Mission: Impossible” w wyk. Josha Abrahamsa. Również Kolumbia doczekała się dodatkowego utworu, jakim jest „Deslizándote (Gliding)” by Jaguares. Opisane wydanie jest natomiast przeznaczone na rynek europejski (amerykańskie zawiera tylko 16 utworów, bez końcowego „Iko-Iko”). Ponadto Hollywood Records wydało jeszcze singiel z piosenką „I Disappear”, a Interscope wypuściło singiel z dwoma kawałkami Limp Bizkit: przewodnim i „Break Stuff” – na rzeczonej płytce znajduje się także okolicznościowy wygaszacz ekranu. Na rynku można znaleźć także połączenie powyższego soundtracku ze scorem Zimmera, pod wspólną nazwą „Music From and Inspired by Mission Impossible 2”.
…nie fascynuje tak, jak w dniu premiery…” można też było by odnieść również do scoru, bo obecnie nie odbieram już tej pracy tak dobrze jak niegdyś, gdzie jarałem się „Bare Island”, a Bio-Techno był nie małym wypasem. Oczywiście takie kawałki jak „Seville” czy „Injection” nadal zachwycają, ale całość już do mnie tak nie przemawia, choć wciąż stanowi dobrą rozrywkę. Z uwagi na mile spędzone chwile, 4 można by było, acz, jako muzyczna odsłona M: I, ta muzyka do mnie nie przemawia i wolę tradycyjniejszą część I i III.
Pamiętam, że jako mały dzieciak to „M:I 2” zrobiło na mnie spore wrażenie. Wraz z czasem widzę jak ten film jest głupi. Jedyne co dalej trzyma fason to napisana na luzie muzyka Hansa Zimmera. Dla mnie idealny score do posłuchania i potuptania nóżką. Nieskrępowana rozrywka, a „Bare Island” rządzi. A motyw Schifrina na gitary elektryczne brzmi nieziemsko.
Album Hansa jest dużo lepszy niż ten gdzie są różni wykonawcy. Bardzo podoba mi się i najbardziej „wpadł” mi w ucho Ambrose 🙂 potem Bare Island, Injection i Mano A Mano.