Wertując filmografię Jamesa Hornera łatwo jest coś przeoczyć, zapomnieć, bądź zwyczajnie odkryć na nowo – zwłaszcza, że mamy wszak do czynienia z twórcą, który na potęgę się powtarzał, nagminnie czerpał ze swoich wcześniejszych dokonań. Sporo jego ilustracji jest więc bliźniaczo do siebie podobnych i „The Missing” nie jest wyjątkiem. Co prawda ścieżka to została w momencie premiery okrzyczana niemalże arcydziełem, ale szybko rozeszła się po kościach, czemu przysłużył się także słabo odebrany film Rona Howarda, który tym razem nakręcił nietypowy western.
Nietypowy, bowiem zmieniający się niemal co chwila; próbujący w jednej historii zmieścić zbyt dużo elementów. Mamy zatem mistyczną przypowieść, dramat rodzinny, film drogi, motyw zemsty, odkupienia, odrobinę romansu oraz trochę standardowego strzelania się po kanionach. Mimo wszystko aktorstwo i niezwykła atmosfera to jego atuty, które perfekcyjnie podkreśla właśnie muzyka Hornera. Jakby nie patrzeć dużo akcji pośród przepięknie sfotografowanych, przepastnych krajobrazów, jakie dodatkowo spowija nadnaturalna mgiełka, to młyn na wodę każdego kompozytora.
Maestro idealnie wpisał się więc w ramy ruchomego obrazu – jego nuty, choć oczywiście pozbawione krzty oryginalności, nie raz sprawiają wrażenie natchnionych. Napełniają film jakże potrzebną dawką magii, a często wychodząc na pierwszy plan łatwo wbijają się w świadomość odbiorcy. Z reguły czynią to w scenach akcji, w których w takiej czy innej formie mamy do czynienia z galopującymi końmi. Wybijają się one być może dlatego, że Horner do swojego standardowego, złożonego z połączenia elektroniki i orkiestry instrumentarium dodał partie perkusyjne wykonywane na… krzesłach. Przedmiot codziennego użytku stał się zatem niecodzienną formą ekspresji – i trzeba przyznać, że znakomicie wypada zarówno na ekranie, jak i w oderwaniu od niego. A momenty takie, jak „The Riderless Horse”, „An Insurmountable Hurdle” czy rewelacyjne „Rescue and Breakout” należą do highlightów całej twórczości kompozytora. Zwłaszcza ten ostatni porywa odbiorcę niezwykłą energią i niezapomnianym rytmem.
Poza tym repertuar składa się z typowego dla tego twórcy zbioru rozwiązań. Dwa w miarę solidne tematy, na których opiera się cały trzon partytury, trochę etniki i chórów, okazjonalne zrywy orkiestry. Przeważa klimatyczny, posępny, acz na dłuższą metę i poza kontekstem raczej nużący underscore, w którym tylko okazjonalnie Horner sili się na bardziej zaskakujące eksperymenty. Praca nastawiona jest głównie na budowanie dramaturgii, napięcia oraz wprowadzania w niezwykłą, lekko uduchowioną aurę filmu. Słychać to dobrze już w otwierających płytę „New Mexico, 1885” i „The Stranger”, w których pośród wplecionych w liryczne melodie indiańskich pogłosów usłyszymy dobrze nam znane solówki fletów, łagodne smyczki, delikatne bębny i elementy perkusyjne oraz spokojną, ale wymowną sekcję dętą. Słucha się tego przyjemnie, bez większego znużenia, ale raczej i bez większych emocji utwory te przemykają przez głośniki.
Inna sprawa, że sięgająca prawie 80 minut płyta jest zwyczajnie za długa. Przynajmniej jedna czwarta materiału tu zawartego wydaje się zbędna – to wypełniacz, działający jedynie w konkretnych scenach, a nawet i tam często niezauważalny, eteryczny. Choć oczywiście zarówno klimatu, jak i jakości odmówić Hornerowi nie można nawet w tych najmniej angażujących melomana momentach. Jeśli ktoś jednak lubi takie nastrojowe, na swój sposób kontemplacyjne granie ubarwione egzotycznymi wstawkami, powinien się czuć jak w domu.
Z całą pewnością jest to praca niezwykle stylowa, która zwłaszcza na ekranie wypada pięknie i okazale („Dawn To Dusk”). Na płycie ilość imponujących momentów wydatnie zmniejsza się, ale gdy już na nie natrafimy, to spokojnie rekompensują nam wszelkie mankamenty (finałowy, 16-minutowy kolos „The Long Ride Home” to niezłe słuchowisko samo w sobie). Dla fanów kompozytora to, mimo wszystko, tytuł obowiązkowy. Pozostałym polecam najpierw zapoznać się z filmem, gdzie muzyka naprawdę błyszczy. 3,5 to natomiast finalna nota tej ścieżki dźwiękowej.
Oryginalne to to nie jest, ale wchodzi jak nóż w masło. Świetna, spójna pod względem narracyjnym i emocjonalnym praca, do której często wracam. Cztery naciągane.