Adaptacja musicalu tak znanego, tak uwielbianego i tak wybitnego jak „Les Misérables” wymaga wielkiej odwagi. Toma Hoopera najwyraźniej uskrzydlił Oscar za „Jak zostać królem”, gdyż podjął się tego wyzwania z energią i brawurą. Czy odniósł sukces? Zdania są podzielone. Stworzył co prawda dzieło wystawne, spektakularne, miejscami zachwycające, lecz zarazem nieco rozwleczone, przeładowane i do bólu patetyczne. Niewątpliwie znajdzie swoich zagorzałych wielbicieli, chociaż pewnie u większości widzów olśnienie będzie walczyło ze zmęczeniem.
Kluczową kwestią przy adaptacji musicalu jest oczywiście dobór obsady. Hooper wysoko zawiesił poprzeczkę. Z początku przesłuchiwał śpiewaków, lecz nie był zadowolony. Potrzebował aktorów, gdyż od początku najważniejsze piosenki zamierzał filmować, trzymając kamerę blisko twarzy wykonawców. Perfekcja gry aktorskiej miała więc gigantyczne znaczenie. Z drugiej strony ważna była naturalność śpiewu, „Les Misérables” jest musicalem, w którym niemal nie ma partii mówionych. Hooper nie zamierzał korzystać z taśmy, aktorzy mieli śpiewać w trakcie zdjęć do muzyki odgrywanej na planie. W jego obrazie nie było miejsca dla takich eksperymentów jak śpiewający Pierce Brosnan, czy Johnny Depp. Śpiewać każdy może, ale nie „Les Misérables”.
Nic więc dziwnego, że do roli Jeana Valjeana zaangażowano Hugh Jackmana, mającego doświadczenie w scenicznych musicalach. On z kolei zasugerował Anne Hathaway, z którą śpiewał na ceremonii rozdania Oscarów. Amanda Seyfried zachwycała dźwięcznym głosem w „Mamma Mia!”. Pewną tajemnicą pozostawał Russell Crowe. Powierzono mu drugą najważniejszą rolę, inspektora Javerta, chociaż jego muzyczne doświadczenie nie wychodziło poza niezbyt znane wyczyny wokalne w kapeli rockowej.
W rezultacie Crowe okazał się najsłabszym śpiewakiem filmu, chociaż nie najsłabszym aktorem. Większość swoich piosenek wykonuje niemal na jednej nucie, jedynie popisowe „Stars” udaje mu się nieco ożywić. W trakcie seansu to nie przeszkadza, przy słuchaniu samej ścieżki dźwiękowej już trochę tak, chociaż Crowe ma przyjemny, niski tembr głosu. Jackman z kolei, śpiewa co prawda lepiej, lecz nie jest szczególnie przyjemny dla ucha. Żadnych wątpliwości nie budzą natomiast młodsi wykonawcy: Anne Hathaway, Eddie Remayne, Aaron Tveit, a już szczególnie Amanda Seyfried i Samantha Barks. Przekonującą grę łączą z pięknym, naturalnym śpiewem.
Ich wykonania nie wypadają jednak szczególnie dobrze przy samodzielnym odsłuchu. Ponieważ piosenki były nagrywane nie w laboratoryjnych warunkach studia, a na pełnym życia planie, film wkrada się w ścieżkę dźwiękową. Przeszkadzają dźwięki terkoczących dorożek, plusk wody, stuk naczyń odstawianych na stół. Do tego często czuć, jak gra aktorska negatywnie wpływa na jakość śpiewu. Bohaterowie przecież rozmawiają ze sobą, płaczą, dowcipkują… – żeby wyglądało to naturalnie nie mogą całej energii wkładać w wydobywanie z siebie mocnych, pełnych, zachwycających dźwięków. Dlatego filmowa ścieżka dźwiękowa „Les Misérables” nie wytrzymuje porównania z wydaniami płytowymi najlepszych wykonań z Broadwayu czy West Endu. Kwestią nie są możliwości wokalne artystów, ale podejście do interpretacji.
Najlepiej w samodzielnym odsłuchu bronią się piosenki-monologi, ale także partie śpiewane przez dużą liczbę artystów, gdzie siłą rzeczy dźwięk musiał być miksowany. Do pierwszej kategorii należą m.in. „Stars” i „Castle on a Cloud”, do drugiej „At the End of the Day”, czy, być może najlepsze na płycie, „One Day More”. Fatalnie wypadają natomiast te fragmenty, gdzie piosenki mieszają się z melorecytacjami, pół-śpiewanymi dialogami – chociaż i tu znajdą się perełki, jak finał „The Confrontation” z nakładającymi się głosami Jackmana i Crowe’a (szkoda tylko, że przetykane brzękiem szpady).
Rozczarowujący dodatek stanowi nominowana do Oscara, jedyna nowa piosenka filmowej adaptacji. „Suddenly” jest po prostu banalne zarówno muzycznie, jak i pod względem tekstu. Chociaż opowiada o innym rodzaju miłości, komponuje się z pozostałymi romantycznymi balladami musicalu, które są chyba najmniej interesujące ze wszystkich zawartych w „Les Misérables” piosenek. Budzi też pewne zaskoczenie dobór utworów na płytę. Bardzo słusznie, że nie zdecydowano się na ogromne wydanie ze wszystkimi partiami śpiewanymi, ale brakuje na przykład znakomitego „Lovely Ladies”, a znalazło się bardzo niedoskonale nagrane „Drink With Me”. Pożądanym zwieńczeniem byłoby natomiast zamieszczenie instrumentalnej suity towarzyszącej napisom końcowym.
Nie jest to więc najszczęśliwsze wydanie muzyki do musicalu. Może warto było zaangażować obsadę do studyjnych nagrań i takie zamieścić na płycie. W zaproponowanej formie stanowią one bowiem jedynie propozycję dla najgorliwszych miłośników filmu, którzy za jej pomocą będą sobie przypominali poszczególne sceny. Większość piosenek uszu nie rani, ale też trudno tu odnaleźć jakiekolwiek wyróżniające się interpretacje. Pozbawione filmowego kontekstu wydają się zagubione i niepełne. Oczywiście trudno sobie wyobrazić, by tak wystawna, kosztowna i siłą rzeczy nastawiona na duże przychody produkcja, mogła obejść się bez płyty ze ścieżką dźwiękową. Producenci wykonali więc swój obowiązek, ale na szczęście kupno ich tworu niczyim obowiązkiem już nie jest.
Russel Crowe świetnie śpiewa, lepiej od Borata. Nie wiem czemu wszyscy krytycy się tak uwzięli.
Zgadzam się z przedmówcą.(Ja nie znam się na muzyce, ale lubię jej słuchać) Jak dla mnie najlepszy był właśnie Crowe, nie wiem dlaczego wszyscy go tak krytykują.
Cóż, ja z kolei miałam wrażenie, że Crowe kompletnie nie odnajduje się w swojej roli, albo ma wysoką gorączkę i zaraz zemdleje, albo ktoś go siłą zaciągnął przed kamerę i kazał śpiewać… Albo wszystko razem wzięte.
Spójrzmy prawdzie w oczy: jest najsłabszym ogniwem tego filmu. Śpiewa ciągle na tej samej nucie, a co gorsza, kompletnie bez emocji. Może wynikało to z jego interpretacji postaci Javerta, ale kompletnie mi to nie odpowiadało. Nie miał w sobie tej złości, zaciekłości, fanatyzmu, a „The Confrontation” wypadło tak blado i bezbarwnie, że aż mnie to zabolało. To nie była konfrontacja, choć Jackman bardzo się starał…
Ja również uważam śpiew Crowe’a za na prawdę niezły. Nie jest to pełna profesja, ale i tak świetnie wypada. A w 'The Confrontation’ wcale nie jest taki blady, przynajmniej nie na całej linii.
Tyle tylko, o ile w filmie muzyka robiła na prawdę mocne wrażenie, to już po jego obejrzeniu słuchanie płyty pozostawia pewien niedosyt. Brak w niej kilku ładnych utworów, które w filmie miały czasem po kilka minut, a i kondensacja muzyki jest miejscami bolesna – jak choćby w 'Look Down’ (dobrze się nie zaczyna, a już zwolnienie ze służby. Można było słowem dopakować jeszcze odrobin i zrobić ze ścieżki te 74 minuty.
Mnie bardziej nurtuje, dlaczego nie nagrali utworów na nowo w studio, specjalnie do umieszczenia ich na płycie… Nie wiem, czy to kwestie finansowe, lenistwo czy może raczej zamysł, ale faktem jest, że słuchałoby się tego sto razy lepiej. No dobra, stuprocentowej pewności nie mam, ale pogdybyać można.
W końcu sięgnąłem i nie taki zły ten soundtrack. Dwie wady: długość i monotonność. Sporo piosenek jest do siebie podobnych, z kolei inne swobodnie można było na tym albumie pominąć, gdyż są przeciętne (wszak tytuł to Highlights from, a nie music czy songs from). Naciągane 3.