Alan Menken poza studiem Walta Disneya pracuje niezwykle rzadko i to zwykle w niezbyt prestiżowych produkcjach. Ostatnio zdarzył mu się taki wyskok 8 lat temu przy nieco zapomnianym świątecznym filmie „Czekając na cud”. Dlatego na jego muzykę do „Królewny Śnieżki” czekałem z zaciekawieniem. Co prawda Menken pozostaje tu w swoich ulubionych, bajkowych klimatach, lecz nie ma oparcia w piosenkach, które stanowiły siłę napędową wielu jego ścieżek do disnejowskich animacji. Mówiąc krótko, stanął (co w przypadku kompozytora muzyki filmowej może zabrzmieć trochę śmiesznie) przed zadaniem w swojej twórczości może nie unikalnym, ale nietypowym.
Pierwszą rzeczą, na jaką się zwraca uwagę przy odsłuchu tej muzyki, nie są tematy, a wielka klasa w operowaniu orkiestrą. Menken należy do kompozytorów o nie dającym się przecenić smaku i wyczuciu, jeśli chodzi o brzmienie. Niezależnie czy sięga po magiczne chóry, energiczne bębny, czy subtelne flety wydobywa z nich to co najlepsze, łącząc w przepiękne, eleganckie muzyczne tekstury. Z wyczuciem wplata w nie drobne akcenty, detale budujące wielobarwność – a to dorzuci grzechotkę, a to tamburyn, a to nagle odezwie się harfa. Słuchając tego, nie ma się jednak poczucia chaosu. Muzyka Menkena jest cudownie klarowna, czysta.
Tym wszystkim można się oczywiście zachwycać już we wcześniejszych pracach tego kompozytora, jak chociażby w niedawnej „Zaczarowanej”. „Królewna…” nie wprowadza bowiem żadnej zmiany jakościowej w twórczości Menkena. W paru punktach wypada natomiast słabiej od innych jego kompozycji. Na pewno nie stanowi dla nich konkurencji pod względem siły tematycznej. Motyw główny ma łagodny, romantyczny charakter i słucha się go wcale przyjemnie, ale takich melodii były już setki. Daleko mu do klasycznych „A Whole New World”, czy „Beauty and the Beast”. Przesadą byłoby jednak twierdzić, iż kompozytorowi przy czysto instrumentalnej muzyce brakuje tematycznej inwencji. Nadrabia on niewyrazistość wiodącego tematu szeregiem innych, może nie tak przebojowych, lecz całkiem udanych melodii. Najbardziej charakterystyczna jest krótka przygrywka, która pojawia się na samym początku ścieżki, ma ona w sobie magię i tajemnicę, nie stanowi jednak rozwiniętego tematu.
Menken ma przy tym do zaprezentowania znacznie więcej. Przy słuchaniu „Królewny Śnieżki” nie można narzekać na nudę. Obok klasycznego „The Ball” pojawia się więc humorystyczne „Beauty Treatment” z chórkami rodem z komedii z lat 60. Kompozytor sięga też po mroczne partie chórów („The Queen Wants Snow Killed”), rytmiczne tango („Dueling”), nawiązuje do muzyki rodem z Indii („Snow White and the Kingdom”). Atrakcji więc tu co niemiara. Szkoda, iż niewiele z tego słychać w filmie. Najsilniej wyeksponowane są tam chyba partie fortepianu z „Breaking the Spell”, natomiast niewątpliwie udany, świetnie współgrający z obrazem utwór pojawiający się w tle treningu Śnieżki na płytę w ogóle nie trafił. Nie jest nim bowiem, skądinąd również bardzo dobry, „The Training”.
Największą muzyczną niespodziankę pozostawiono widzom i słuchaczom na koniec. To stylizowana na przeboje z bollywood piosenka „I Believe in Love” w wykonaniu filmowej królewny, Lily Collins (chociaż wykonanie to duże słowo, zważywszy na mocne zmiksowanie jej głosu). Gdy wyjdzie się już z szoku po pierwszym zetknięciu z tym utworem, nie da się ukryć, iż trudno się od niego oderwać. Jego ostentacyjna kiczowatość, bezwstydna, radosna głupkowatość ma w sobie masę wdzięku i uroku.
Jego energia nie potrafi przykryć jednak wszystkich wad, jakie objawiają się w trakcie odsłuchu tej partytury. Chociaż kilka utworów to niemal majstersztyki, większość nie wznosi się ponad bezpieczny, nieco ponadprzeciętny poziom. „Królewna Śnieżka” podobnie jak wiele innych ścieżek Menkena cierpi na nadmierne przywiązanie do obrazu. Słuchalność ratuje owe mistrzowskie kierowanie orkiestrą, lecz sama techniczna klasa to za mało. Brakuje też wyrazistości, nie tylko już wiodącego tematu, ale ścieżki jako całości. Po jej przesłuchaniu niewiele pozostaje w pamięci. Nie ma właściwie nic, co kazałoby do niej wrócić, chociażby momentu zachwytu.
Zachęcam przy tym, by trochę czasu „Królewnie…” poświęcić. Alan Menken z rzadka ostatnio spełnia się na polu muzyki filmowej, ale gwarantuje poziom, którego wielu kompozytorów nie udaje się osiągnąć mimo częstych i usilnych prób. Nie da się odmówić tej kompozycji klasy i czaru, wielobarwności i inwencji. W odbiorze potrafi natomiast dać sporo frajdy pozbawionej prostactwa środków hollywoodzkich wyrobników. Do ostatecznej trójki dopisuję zatem sporego plusa i wyglądam niecierpliwie kolejnej pracy Menkena.
Też bym dał 3,5, jakbym mógł – z tego powodu na S.pl naciągnąłem do 4. Tu jednak przycisnę w dół dla równowagi.
Na S.pl można dać 3.5 😀
Wiem, ale naciągnąłem z dobrej woli.