„…skromna, a dobra…”
Zawsze jest tak, że w ciągu roku pojawia się przynajmniej jeden film, który nie zapowiada się, ani nie brzmi jak coś interesującego. I jak zawsze w takiej sytuacji są to tylko pozory, bo dostajemy poruszający, mądry, czasami nawet ciepły tytuł, który zostaje w pamięci na długo. Czymś takim wydaje się debiut Lee Isaaca Chunga „Minari”. To osadzona w latach 80. historia koreańskiej rodziny, która przenosi się do Arkansas, by niejako mieć swój kawałek ziemi. Delikatnie poprowadzona narracja, z naturalnymi kreacjami aktorskimi oraz zderzeniem dwóch kultur ze sobą.
Jednym z wielu chwalonych elementów tego filmu jest także warstwa muzyczna, za którą odpowiada kompletnie świeża twarz w branży. Bo czy wcześniej słyszeliście o Emilu Mosserim? Ten producent, pianista i kompozytor zaczynał na początku zeszłej dekady w zespole indie rockowym The Dig, zaś jako autor muzyki filmowej zadebiutował raptem dwa lata temu w „The Last Black Man in San Francisco”. W 2020 – poza filmem Chunga – pracował przy drugim sezonie „Homecoming” oraz wariackiej tragikomedii „Kajillionaire”.
Na pierwszy rzut ucha jego ilustracja wydaje się niepozorna, ze standardowym instrumentarium dla skromnego kina – fortepian, gitara akustyczna, smyczki. Jednak jest to kolejny przykład tego, że z tak oczywistego zestawu można stworzyć coś nieszablonowego. Muzyka jest przede wszystkim mieszanką wszelkich możliwych nastrojów: od radości, przez melancholię, po smutek. Co najbardziej zaskakuje to fakt, iż maestro nie zabarwia nut elementami etnicznymi, aby podkreślić korzenie głównych bohaterów. A wydawało się to oczywistym tropem, prawda?
Jeśli miałbym wskazać jakąś poważną wadę „Minari”, byłby to brak tematów. Chociaż nie, jest coś na kształt motywu przewodniego, gdzie zostaje wykorzystany… theremin. Instrument buduje tło jakby na kształt sinusoidy. Za to na pierwszym planie przebija się albo fortepian („Intro”, „Outro”) albo falujące smyczki („Jacob and the Stone”) lub wokalizy (spokojne „Big Country”, które przypomina troszkę nieśmiertelne „La vie en rose” Edith Piaf). Albo przynajmniej dwa z tych elementów pomieszanych ze sobą. Czasami faktura potrafi zaskoczyć – jak połączenie gitary akustycznej z thereminem w ulotnym „Garden of Eden”, cudnie mieszające fortepian ze smyczkami „Grandma Picked a Good Spot”, zdominowane przez gitarę oraz flety „Oklahoma City” i wokaliz „Jacob’s Prayer”. Bardziej dramatycznie dzieje się w gitarowym „Birdslingers”, gdzie uderzenie strun czasem przypomina perkusję, a w tle słychać przejmującą wokalizę.
Jednak prawdziwą perłą jest tutaj czterominutowa suita, która zbiera wszystkie te melodie. Od pianistycznych repetycji á la Philip Glass, przez falujące smyczki i wolne dźwięki fortepianu, aż do wokaliz. Są jeszcze dwie piosenki napisane przez kompozytora i przetłumaczone na koreański. Wykonuje je grająca główną rolę kobiecą Ye-Ri Han. „Rain Song” oparta jest na melodii z „Big Country” i brzmi wręcz kojąco. Dla mnie ciekawsza jest przy tym „Wind Song” z pędzącą gitarą, odbijającym się niczym echo wokalem oraz tłem przypominającym świst wiatru. To mógłby być potencjalny radiowy hit stacji grającej muzykę alternatywną.
Cała ta muzyka współgra z filmem tak dobrze, że trudno mi jest wyobrazić sobie jakiekolwiek inne dźwięki. Czy praca przy „Minari” będzie dla Mosseriego punktem przełomowym w karierze? Szereg wyróżnień jakie otrzymał za swoją muzykę może być odpowiedzią samą w sobie. Jasne, brzmi ona jak coś, co mógłby spłodzić Alexandre Desplat czy Glass, tylko bardziej elegancko. Jest taka, jak film – skromna, a dobra.
0 komentarzy