Każdy z nas na pewno pamięta jakąś kołysankę z lat szczenięcych, którą nucono mu wtedy na dobranoc. Czasem była to piosenka, innym razem zwykła melodia, która miała ukoić do snu. Dziś proponuję połączenie obu tych rozwiązań – tym razem w filmowym klimacie. Ilustracja Johna Murphy'ego do filmu Danny'ego Boyle'a "Millions" jest bowiem taką właśnie kołysanką – o tyle piękną, co przesiąkniętą prawdziwą filmową magią…
Już od pierwszych nut "House Building" słychać wyraźnie, że mamy do czynienia z niezwykłą i nieszablonową kompozycją, która na całe szczęście nie usypia (choć i do tego pewnie by się nadawała w odpowiednim momencie ;), ale fascynuje i wciąga, i przez bitą godzinę nie pozwoli oderwać się od głośników – możecie mi wierzyć. Murphy bardzo zgrabnie załapał klimat opowieści nadającej się dla wszystkich, choć widzianej oczami dziecka. Z jednej strony słyszymy więc wielką przygodę, sowicie okraszoną chórami i porządnie zorkiestrowanymi wybuchami całej orkiestry (właśnie "House Building" czy "Mum / Parachutes To Africa"), a z drugiej odrobinę tajemnicy i sennych klimatów, jakie serwują nam dzwoneczki, delikatne smyczki oraz cymbałki (na dobrą sprawę pozostała część partytury). Czasem też, jak choćby w "Moving In / Lost Boy 1" kompozytor sięga po elektronikę. Jest to jednak bardzo subtelna elektronika, w dodatku iście Vangelisowska.
Co ciekawe, Vangelis jako taki też tu się pojawia. Jego gościnna kompozycja "La Petite Fille de la Mer" pochodząca z albumu "L'Apocalypse des Animaux" genialnie wpisuje się w całość i i jest to jeden z tych pozytywnych przykładów, gdzie zaciera się granica między muzyką oryginalną, a zapożyczoną. Tak więc zamieszczenie tu tego utworu było naprawdę słuszną decyzją. Inny elektroniczny przykład serwuje "Ransacked", który ociera się o typową muzykę akcji. Ale, co dziwne, nie odstaje on aż tak bardzo od reszty. Jest z początku bardziej drapieżny i agresywny, ale na tyle stonowany, że nie odczuwa się jakiejś nagłej zmiany – tym bardziej, że druga połowa tegoż utworu to znowu filmowa "cicha noc". Zresztą nie tylko w "Ransacked" mamy obecną elektronikę – fragmentarycznie pojawia się ona także w paru innych utworach, odpowiadając za mroczniejszą stronę opowieści.
Murphy nie zapędził się na szczęście w wymyślaniu różnorakich kompozycji i opowieść ta spójnie oscyluje głównie wokół tematu głównego, który obecny jest już w pierwszym utworze. Potem powraca jeszcze kilkukrotnie, zazwyczaj w odrobinę innej aranżacji. Przez to cała reszta partytury zdaje się niknąć pod jego ogromem. Ale wystarczy wsłuchać się odrobinę bardziej w poszczególne ścieżki, aby wyłapać całe mnóstwo fantazji i muzycznych barw, a przy tym i sporo niespodzianek i smaczków. Murphy odwalił tu naprawdę wspaniały kawał roboty, udowadniając tym samym, że stać go na znacznie, znacznie więcej, niż spodziewaliby się tego przeciwnicy "Miami Vice" i szeroko pojętej elektroniki w muzyce filmowej. Pomimo jej wyraźnej obecności i wpływów, jest to szalenie kreatywna i działająca na wyobraźnię kompozycja, w dużej mierze złożona z klasycznej orkiestry i to w dodatku odpowiednio przystosowanej do potrzeb opowieści. I za to wielkie brawa.
Oprócz 'nucenia' płyta oferuje także fragmenty śpiewane. Chodzi oczywiście o utwory różnych zespołów, które zostały powtykane pomiędzy kompozycje Murphy'ego. Na szczęście zostało to zrobione z pomysłem i wszystko bardzo ładnie się ze sobą łączy. Możecie zapomnieć więc o "Mortal Kombat" – tu wszystko jest stonowane i ogranicza się do łagodnego rocka. I właściwie przyswaja się to (oprócz kompozycji "Brazil") bez problemów i, co ważne, nie zakłóca to odbioru reszty partytury. Pochwalić zresztą należy przepiękną balladę zespołu Muse "Blackout" (co ciekawe, inny ich przebój użyto w zwiastunie filmu "28 Weeks Later", do którego muzykę również napisał Murphy) i końcową, jakże optymistyczną piosenkę "Nirvana" grupy El Bosco, które kapitalnie wpisują się w klimat i nastrój pracy Murphy'ego. Zresztą trudno mi sobie wyobrazić gotowy soundtrack bez tych dwóch pozycji.
Nie ma co się dłużej rozpisywać na temat tej pozycji, bo też i nie ma to sensu (a jeszcze mi się tu pośpicie ;). W dzisiejszej dobie jest to naprawdę pomysłowa i napisana z fantazją muzyka, która zachwyca od początku do końca. I choć ocena nie jest może najwyższa, to jednak jak najbardziej polecam ten album każdemu. Myślę, że warto poświęcić trochę czasu i posłuchać, dać się porwać, ukoić, ukołysać… Dobranoc.
0 komentarzy