Miniserial „Mildred Pierce” już w fazie produkcji był skazany na sukces. Po pierwsze realizowało go HBO, co właściwie ostatnimi laty wystarczy, by nie przejść bez echa. Do tego za kamerą stanął reżyser „Daleko od nieba”, Todd Haynes, a w głównej roli obsadzono świeżo opromienioną Oscarem Kate Winslet. Ta drużyna marzeń na szczęście nie zawiodła. Serial zdobył uznanie widzów i krytyków oraz otrzymał ponad 20 nominacji do nagrody Emmy. W rezultacie musiał co prawda zadowolić się zaledwie kilkoma statuetkami, lecz jedna z nich trafiła do rąk Cartera Burwella, który odpowiadał za muzyczną stronę projektu.
Warto dodać, że kompozytor uzyskał dwie nominacje. Poległ w kategorii na najlepszy utwór przy napisach początkowych, gdzie ustąpił Trevorowi Morrisowi, ale odbił sobie na Morrisie w bardziej prestiżowym pojedynku – w kategorii na najlepszą muzykę do miniserialu lub filmu telewizyjnego.
Czy słusznie spadły na Burwella te laury? Oglądając serial, można szybko odpowiedzieć na to pytanie. Tak, rozsądnie dawkowana, z początku zaskakująca brzmieniem ścieżka dźwiękowa silnie akcentuje swoją obecność i ma spory wpływ na atmosferę i wymowę obrazu. Gdy trzeba, ustępuje miejsca ciszy lub muzyce źródłowej, gdy można wybija się na pierwszy plan. Zwłaszcza dobrze wypada w części czwartej, chociaż paradoksalnie nagroda Emmy przypadła Burwellowi za część piątą, gdzie znacznie większą rolę odgrywają urywki operowych arii. Szybko nasuwa się przy tym wątpliwość, czy kompozycja do „Mildred Pierce” ma swoje miejsce bytu również poza obrazem.
Wątpliwość tą budzi specyficzny charakter tej ścieżki dźwiękowej. To muzyka wyciszona, skupiona, operująca w większym stopniu powtarzającym się, hipnotycznym akompaniamentem aniżeli wyrazistą tematyką. Przypomina płaską taflę wody, pod której powierzchnią kryje się dopiero to, co interesujące. Pasuje to do konwencji serialu, gdzie rytm opowieści wymusza wytłumienie emocji, a perfekcyjna scenografia i kostiumy tworzą dystans między widzem a bohaterami. W kontekście wydania płytowego mogło to się jednak okazać zabójcze.
Nie okazało się, kompozycja Cartera Burwella pozbawiona obrazu wydaje się nie mniej fascynująca niż towarzysząc mu. Kompozytor konstruuje gęste, jednorodne stylistycznie utwory o flegmatycznym, ale podszytym energią charakterze. Korzysta z instrumentów o miękkim, jakby suchym brzmieniu jak flet, harfa czy klarnet, co potęguje jeszcze wrażenie monochromatyczności, którą ożywia jedynie ostrzej zarysowujący się dźwięk fortepianu. Dominuje nastrój minorowy, z rzadka rozbijany przez takie utwory jak ciepłe i uczuciowe „Mounting Monty”, czy liryczne, fortepianowe „Mildred Pierce End Titles”. Zasadniczy rys nadaje jednak „Mildred Pierce Opening Titles”, gdzie cichy, ale pospieszny akompaniament towarzyszy opartej na powtarzających się frazach gorzkiej melodii.
Umiejętność, z jaką Burwell samą muzyką tworzy wszechogarniającą atmosferę ponurej melancholii robi duże wrażenie, nawet jeśli odnajdzie się pewne naleciałości z jego wcześniejszych prac (zwłaszcza fortepian na niskich oktawach jakby żywcem przeniesiony z „Najpierw strzelaj potem zwiedzaj”). Niestety w sukurs nie idą mu producenci krążka. To, co on z takim wysiłkiem wypracowuje jest skutecznie niweczone przez liczne utwory muzyki źródłowej. To z reguły rozrywkowe kawałki z lat 30., trochę jazzu, ale także fragmenty znanych oper, czy innych arcydzieł muzyki poważnej. Z punktu widzenia serialu to często bardzo ważne dla fabuły utwory (zwłaszcza powtórzone kilka razy w różnych aranżacjach „I’m Always Chasing Rainbows”), ale z samą kompozycją Burwella one po prostu nie współgrają. Powinny się znaleźć na przykład w osobnym bloku na końcu krążka albo w ogóle na osobnym wydaniu, a nie rozbrzmiewać średnio co dwa oryginalne utwory. Przez to trudno całkowicie wejść w klimat, jaki kreuje Burwell i w rezultacie pojawia się uczucie zniecierpliwienia.
Oczywiście można przerzucać w odtwarzaczu niechciane utwory, ale nikt chyba nie lubi tego robić. Dlatego w moim odczuciu płyta z muzyką do „Mildred Pierce” nie oddaje jej sprawiedliwości, a szkoda, bo to interesująca, niebanalna propozycja. Burwell stworzył materiał skromny, ale dość ciężki, który wymaga czasu i skupienia. Swawolne piosenki z lat 30. odbioru nie ułatwiają, a wiele osób mogą wręcz zniechęcić. Warto jednak podjąć wyzwanie, gdyż jest to muzyka, która nie tyle przepływa obok słuchacza, co wciąga go w swą głębię bez reszty.
Ciekawa recka i na pewno bardziej sprawiedliwa nota, niż na s.pl, niemniej dla mnie ta muzyka to czysta męczarnia.
Ocena z S.pl to jakiś żart. Tutaj jest niższa, ale nadal za wysoka.