W filmie „Koneser” Giuseppe Tornatore zabiera widza do świata starzejącego się właściciela domu aukcyjnego, specjalisty od wyceny antyków, kolekcjonera i miłośnika dzieł sztuki. Jak łatwo się domyślić, jest to świat niezwykle elegancki. Bohater, Virgil Oldman, na brak środków nie narzeka, jada w najlepszych restauracjach, nosi garnitury, które pewnie kosztowały nie mniej niż przyzwoity samochód. Luksus, pozbawiony nowobogackiej tandety, stanowi tu element codzienności. Jego wyjątkowość ma w sobie coś powszedniego.
Ennio Morricone wprowadza do ekskluzywnej rzeczywistości Virgila utworem, jakże trafnie zatytułowanym, „Un Violino”. To pospieszna melodia na skrzypce, nawiązująca do muzyki baroku. Ma więc w sobie klasyczny szyk, ładnie pasujący i do profesji bohatera, i do jego stylu życia. W filmie towarzyszy właśnie codziennym dla niego czynnościom. Tornatore jeszcze tylko raz pozwala sobie na tak mocny muzyczny akcent. Gdy Virgil ogląda swoją niezwykłą kolekcję kobiecych portretów z głośników dobiega intrygująca mieszanka wokaliz, różniących się tempem i charakterem, co świetnie współgra z rozmaitością postrzegania kobiecego piękna na przestrzeni epok. Polifonia głosów z początku sprawia wrażenie chaosu, lecz ostatecznie krystalizuje się w jednolitą, acz wielobarwną wizję. Zawierający ją utwór „Volti e fantasmi” to być może najciekawszy kawałek napisany na potrzeby „Konesera”.
Z czasem jednak w filmie słychać coraz mniej muzyki. Nie jest nieobecna, ale raczej szemrze cicho w tle, nie starając się wybić na pierwszy plan. Miejscami zaznacza się tylko romantyczny temat główny – bardzo tradycyjny i typowy dla twórczości Morricone. Wydaje się, że mistrz nie przywiązał do niego większej uwagi, wyraźnie czerpiąc z własnego „Deborah’s Theme” z „Pewnego razu w Ameryce”. Temat ma w sobie rodzaj szlachetnej patyny, ale brakuje mu wyrazistości, przez co łatwo ucieka z pamięci. Ponieważ w pewnym momencie obraz ostro skręca w kierunku melodramatu, jego ekspozycja jest przy tym w pełni uzasadniona.
Ilustracyjne pejzaże, w swej istocie niezbyt oczywiście atrakcyjne w autonomicznym odbiorze, Morricone tworzy z ożywczą staroświeckością. Podczas gdy współczesna muzyka filmowa w tego rodzaju konwencji zaproponowałaby pewnie mocno podszyty elektroniką minimalizm, tutaj znalazło się miejsce na nieco więcej ekspresji, jaką umożliwia tradycyjne instrumentarium. Dominujące w całej ścieżce dźwiękowej smyczki tworzą gęstą, ciężką fakturę, która często drażni, słucha się jej z trudnością, ale ma w sobie specyficzny posmak. Wydaje się celniej oddawać złożoność emocji, a i znacznie lepiej kreuje duszną atmosferę. Ma w sobie coś ludzkiego, czego odhumanizowane, mechaniczne tykanie – tak chętnie stosowane przez chociażby Alexandre'a Desplata i Thomasa Newmana – przy innych swoich zaletach, nigdy nie osiągnie.
Zasadniczo jednak „Konesera” łatwiej jest docenić, niż polubić. Morricone wydaje się bowiem niezainteresowany sprawianiem prostej przyjemności. Poza konwencjonalnym tematem głównym (bardziej eksploatowanym w filmie aniżeli na płycie), stara się rzucać słuchaczowi wyzwania. Romans schodzi na drugi plan. Najważniejsze staje się wykreowanie nieco niesamowitej atmosfery. Maestro przychodzi to z łatwością, dzięki wykorzystaniu niepokojących wokaliz czy specyficznego brzmienia szklanej harmoniki („Alla villa”). Trudno oczekiwać, żeby czegoś takiego słuchało się lekko, łatwo i przyjemnie. Nawet utwory na solowe skrzypce, najbardziej chyba efektowne (poza „Un violino”, m.in. „Senza Voce”, „Ritratti d’autore”), pozbawione są prostackiej tkliwości. Większe znaczenie ma tu pewna szorstkość, jaką można wydobyć z tego instrumentu oraz napastliwość wysokich rejestrów. W ogóle sporo jest w tej kompozycji ostrych, przeszywających dźwięków, nie pozwalających w trakcie odsłuchu wpaść w bierne odrętwienie. Natomiast takie utwory, jak druga wersja „Volti e fantasmi”, są mocnym przypomnieniem, iż twórca był niegdyś kojarzony z muzyczną awangardą.
„Koneser” stanowi więc wyzwanie. To trudna, wymagająca ścieżka dźwiękowa – przytłacza, zaskakuje, oczekuje skupienia. Morricone mógł z łatwością stworzyć coś sympatycznego, bardziej lirycznego. Wybrał trudniejszą drogę i chociażby za to należy mu się pełen szacunku ukłon. Z pewnością wielu odbiorcom muzyka wyda się nazbyt hermetyczna, wywoła raczej zniecierpliwienie. Takie chyba wrażenie zrobiła na samym Giuseppe Tornatore, który nie wykorzystał w obrazie wszystkich jej atutów, a wręcz przeciwnie – pozwolił zginąć. Mnie także momentami było ciężko przez ten materiał przebrnąć, stąd pozostaję ostrożny w ocenie. Jednakże koneserzy ambitnych ścieżek dźwiękowych mogą być pewni, że to propozycja, nie tylko ze względu na tytuł, skierowana właśnie do nich.
0 komentarzy