Nocna msza
„…stanowi spore wyzwanie…”
Mike Flanagan to jeden z ciekawszych reżyserów kina grozy, który troszkę pozostaje w cieniu kolegów kalibru Jamesa Wana czy Scotta Derricksona. Ostatnie lata to współpraca z Netflixem, która zaowocowała filmem „Gra Geralta”, serialową antologią „Nawiedzony dom…” i w końcu mini-serialem „Nocna msza”. Ten ostatni tytuł skupia się na mieszkańcach wyspy żyjącej głównie z rybołówstwa i skupionej wokół kościoła. Dziwne rzeczy zaczynają się dziać, kiedy przybywa nowy proboszcz w zastępstwie starego duchownego, co nasila religijny fanatyzm. To kolejny przykład horroru, gdzie większe skupienie jest na relacjach między postaciami, zaś nadprzyrodzone elementy są katalizatorem wydarzeń. Świetnie zagrany, z atmosferą tajemnicy oraz kilkoma twistami przykuwa uwagę do samego końca.
Jak zawsze w przypadku dzieła sygnowanego nazwiskiem Flanagan, za oprawę muzyczną odpowiadają The Newton Brothers. Ze względu na tematykę należało się spodziewać muzyki uderzającej w sakralne rejony – jakieś chórki, wokalizy i organy. Jednocześnie musiała ona budować napięcie oraz poczucie grozy. Coś takiego potrafił lata temu zrobić Christopher Young, ale maestro obecnie woli eksperymentować z sound designem (to temat na osobną opowieść). A co ostatecznie dostajemy od braci?
Muzyka dzieli się na dwie części. Pierwsza to pieśni religijne, które zebrano w dwóch grupach – tła, śpiewane a capella („Abide with Me”) lub wokalizowane („Hail the Day that Sees Him Rise”) oraz te wykonywane podczas mszy, gdzie towarzyszą im organy („Holy Holy Holy”). Budują one ten wspomniany element sakralny, pokazując przywiązanie – nawet jeśli tylko pozorne – do wiary. Choć w zasadzie pozbawione są aranżacji, słucha ich się z iście nieziemską przyjemnością i dają poczucie prawdziwej obecności na mszy. Niektóre z pieśni pojawiają się też w wersjach instrumentalnych.
Reszta to już klasyczna muzyka filmowa, budująca mroczną atmosferę. Zaczyna się interesująco – „The Power of Faith”, z pozornie delikatną harfą i smyczkowo-dętym tłem, kojarzy mi się z „Get Out”, przynajmniej do momentu wkroczenia chóru oraz bardzo powolnego solo skrzypiec. Te elementy dodają lirycznej warstwy, a także pozwalają na chwilę wyciszenia, jak w przypadku fortepianowego, oszczędnego „Prayer”.
Niestety, są tu też fragmenty bardziej ilustracyjne, sprawdzające się tylko na ekranie. Pojedyncze plumkania („Mortuus Feles”, „Aftermath”, „The Sea”), krótkie wejścia świdrujących uszy smyczków, czasem przełamywane chórem („Aftermath”) albo niemal monotonnymi dźwiękami organów („Dignity”), czy innymi detalami, na przykład w postaci tykania w środku „Angel of God”. Są jednak chwile bardzo efektywnego i intensywnego straszenia w rodzaju „Act of Contrition”, które zaczyna się od nakładających się partii chóru, oraz niemal epickie „Hurt”.
Muzyka do horroru zawsze (oprócz paru wyjątków) jest bardzo problematyczna w odsłuchu. „Midnight Mass” sporo zyskuje dzięki użytym pieśniom religijnym, także w wersjach instrumentalnych. Poza nimi jednak score stanowi spore wyzwanie, nawet dla zaprawionych w bojach znawcach muzyki grozy. Jeszcze bardziej wyczuwa się to na ponad półtoragodzinnym albumie, co samo w sobie brzmi groźnie. Niemniej dla samej pierwszej jego połowy warto spędzić choć odrobinę czasu na tej mszy. 3,5 nutki.
0 komentarzy