Nagisa Oshima, jako czołowy reżyser japońskiej nowej fali, słynął z nietypowego podejścia do filmu. Jego „Imperium zmysłów” z 1976 roku – historia miłości hotelowej sprzątaczki do jej przełożonego – wywołało skandal obyczajowy i zostało uznane przez rodzimą widownię za kino pornograficzne, choć na Zachodzie ten obraz cieszy się sporą estymą krytyki. Dwa lata później Oshima znów podjął podobną tematykę kręcąc „Imperium namiętności”. Wątki erotyczne znajdziemy także w „Wesołych Świąt, pułkowniku Lawrence” z 1983 r., jego pierwszym anglojęzycznym filmie. Tym razem są one jednak znacznie łagodniejsze i dla odmiany dotykają problematyki homoseksualizmu. Jest to tocząca się w czasach II wojny światowej opowieść o stosunkach pomiędzy Japończykami, a osadzonymi w ich obozie jenieckim brytyjskimi żołnierzami. Czytelne dla widza, perwersyjne relacje pomiędzy majorem Celliersem, a kapitanem Yonoi (dowódcą obozu) są jednak tylko pretekstem do rozważań na temat wartości moralnych i różnic kulturowych.
Nie tylko aspekty fabularne wyróżniają film Oshimy na tle pozostałych produkcji wojennych. Japoński reżyser wpadł na pomysł, aby do głównych ról zatrudnić gwiazdy sceny muzycznej – jedną z Brytanii, a drugą z Japonii. I tak też w rolę majora Celliersa wcielił się sławny David Bowie, a postać kapitana Yonoi odegrał Ryuichi Sakamoto, ówcześnie popularny twórca popu i muzyki elektronicznej. Jednak początkowo to nie laureat Oscara za „Ostatniego cesarza” Bernardo Bertolucciego miał otrzymać angaż. Oshima chciał, aby to Kenji Sawada, inny znany w Japonii piosenkarz, zagrał kapitana Yonoi. Ten jednak musiał odmówić z powodu napiętego grafiku i ostatecznie Oshima zaprosił na plan Sakamoto – co ciekawe, z powodu jego wizualnego podobieństwa do Sawady.
W ten sposób Sakamoto po raz pierwszy pojawił się na ekranie i od tamtego momentu zaczął traktować aktorstwo jako hobby (występuje od czasu do czasu w programach telewizyjnych i filmach). „Wesołych świąt, pułkowniku Lawrence” było dla niego projektem ważnym z jeszcze innego powodu. Podczas kręcenia zdjęć spytał reżysera, czy mógłby także skomponować muzykę do filmu. Ten szybko przystał na propozycję, dając Japończykowi praktycznie całkowicie wolną rękę – w trakcie trzech miesięcy pracy w studiu nad muzyką, Oshima tylko raz odwiedził Sakamoto. Napisanie ścieżki dźwiękowej okazało się łatwe i trudne jednocześnie. Łatwe, ponieważ maestro mógł napisać to, co mu się żywnie podobało. Trudne, albowiem był to jego pierwszy score – wcześniej znany był głównie jako solowy twórca i członek Yellow Magic Orchestra, zespołu będącego prekursorem muzyki elektronicznej w Japonii. Pomimo braku doświadczenia, Sakamoto doskonale wczuł się w obraz, a Oshima zatwierdził prawie wszystkie zaproponowane przez niego rozwiązania.
Główną ideą Sakamoto podczas pracy nad filmem było dążenie do stworzenia nowego, muzycznego brzmienia. Ponieważ jednym z aspektów obrazu Oshimy jest ukazanie odmienności obyczajowych, kompozytor stara się unikać wykorzystywania i łączenia zachodnich oraz wschodnich trendów. Wykładnią tej koncepcji jest świetny temat przewodni, prawdopodobnie najsłynniejsza kompozycja w karierze Sakamoto. Jest to prosta, ale niezwykle chwytliwa i emocjonalna melodia podana w newage'owskiej otoczce. Większość krytyków błędnie zwraca uwagę na jej japoński koloryt. Choć Sakamoto zastosował tutaj pentatonikę, faktycznie mogącą nasuwać skojarzenia z daleką Azją, to sama skala muzyczna jest używana także w wielu innych zakątkach świata. Wykorzystując ją kompozytor, jak sam to określił, chciał stworzyć coś pseudo orientalnego, nie utożsamiającego się w żaden sposób z jego ojczyzną. Tym sposobem muzyka nie odnosi się ani do żadnego z narodów, ani nawet do miejsca akcji. Japończyk stara się stworzyć zupełnie odrębną, nieco hermetyczną atmosferę, odzwierciedlającą nastój panujący w bliżej nieokreślonym obozie jenieckim. Ta bezstronność ze strony Sakamoto wydaje się bardzo istotna z punktu widzenia Oshimy, którego obraz jest bardziej filozoficzną rozprawką o wartościach etycznych, niż próbą opowiedzenia się po którejś ze stron konfliktu. Wojna nie jest tu esencją fabuły – to tylko odległe tło filmowych wydarzeń i tym tropem podąża właśnie Sakamoto.
Oś historii opiera się bowiem na relacjach pomiędzy pułkownikiem Lawrence, a sierżantem Harą (w tej roli debiutujący w dramatycznym kinie Takeshi Kitano – dotychczas występował jako komik w telewizji) oraz majorem Celliersem i kapitanem Yonoi. Przyjaźń między pierwszą wymienioną wyżej dwójką odzwierciedla temat przewodni, którego lekki charakter dobrze wpisuje się w łagodne, koleżeńskie stosunki tych postaci. Motyw podszytego erotyzmem, nieodwzajemnionego, stosunku Yonoi do Celliersa jest już dużo bardziej ekspresyjny i dynamiczny, co wiąże się z przeciwstawnymi charakterami i ideologią tych postaci. Na krążku wydanym przez Milan, ten temat usłyszymy min. w „Sowing the Seed” oraz „The Seed”.
Poza rzeczonymi motywami, próżno jednak szukać tutaj jakiegoś innego materiału tematycznego. Sakamoto zazwyczaj kieruje się w stronę elektronicznych eksperymentów, niekiedy ocierających się o awangardę. Warto wspomnieć, że po tym jak zobaczył siebie w roli kapitana Yonoi, japoński twórca był tak zażenowany swoją grą aktorską, iż postanowił, w ramach rekompensaty, okrasić muzyką większość scen z udziałem tej postaci. Jakkolwiek te zabawy brzmieniowe mogą odbić się czkawką podczas odsłuchu płyty, choć ten sam materiał wespół z filmowymi kadrami tworzy ciekawą aurę panującą w wyizolowanym od świata obozie. Spora część muzyki posiada jednakże wartość jedynie czysto funkcjonalną i raczej nie zaabsorbuje statystycznego miłośnika filmówki. W dodatku wiele z tych samplowanych utworów brzmi już dzisiaj staroświecko, co oczywiście nie ułatwia kontaktu z soundtrackiem. Nie można narzekać przy tym na jego długość, która wynosi umiarkowane 40 minut.
Wracając jeszcze do motywu głównego, na jego kanwie zbudowana jest piosenka promująca film – „Forbidden Colours”, o której nie wypada nie wspomnieć. Jej nazwa pochodzi od tytułu książki (również poruszającej homoseksualną tematykę), która została napisana przez jednego z najsłynniejszych pisarzy kraju Kwitnącej Wiśni, Yukio Mishimę (miłośnicy twórczości Philipa Glassa powinni kojarzyć tę postać). Sakamoto chciał, aby to Bowie wykonał utwór, lecz ten zdecydował, że swój udział w filmie ograniczy jedynie do aktorstwa. Wtedy Sakamoto zwrócił się do Davida Sylvaina – angielskiego piosenkarza, z którym współpracował już kilkukrotnie wcześniej. Do głównej melodii znanej z instrumentalnej aranżacji, kompozytor dopisał partie śpiewane, tworząc tym samym świetny, popowy hit i jednocześnie doskonałe zamknięcie krążka.
Niewątpliwie „Wesołych świąt, pułkowniku Lawrence” Ryuichiego Sakamoto to pozycja na tyle oryginalna, że warto się z nią zapoznać. Mimo to trzeba sobie jasno powiedzieć, że nie zawsze zdaje ona egzamin poza filmowym kontekstem, głównie ze względu na pewną archaiczność i surowość brzmienia. Nie wypada jednak nie docenić udanej próby stworzenia jednorodnej i eksperymentalnej ścieżki dźwiękowej, której siłą jest kapitalny temat przewodni. Soundtrack polecam równie mocno, jak film Nagisy Oshimy. To dobry przykład nietypowego kina z równie nietuzinkową muzyką.
0 komentarzy