Trzeba przyznać, że jak na trwający aż trzy godziny, mający czterech scenarzystów i w dodatku inspirowany dwoma innymi dziełami literackimi twór, „Joe Black” to całkiem zgrabny, dobrze oglądający się kawałek sympatycznego kina. Przy okazji to także lekko niedoceniany film, który zresztą poległ swego czasu w kinach (inna sprawa, że wysoki budżet nie ma odzwierciedlenia na ekranie). Szkoda, gdyż posiada on przynajmniej trzy elementy godne uwagi – solidną obsadę z triem Pitt-Hopkins-Forlani na czele, przepiękne zdjęcia Emmanuela Lubezki oraz cudowną muzykę Thomasa Newmana.
Dla kompozytora tenże gatunek, jak i forma to swoisty ‘comfort zone’, toteż nic dziwnego, że projekt nie stanowił dlań większego problemu, a osobliwe dywagacje na temat życia i śmierci odpowiednio go zainspirowały, przynosząc w rezultacie skromną, ale zawsze mile widzianą nominację do Saturna. I choć ostatecznie Newman nie przekuł jej na statuetkę, to jego kompozycja doczekała się zasłużonego uznania wśród fanów, którzy mimo pewnych wytartych schematów i tradycyjnego dlań brzmienia, dostrzegli niecodzienną, chwytającą za serce muzykę.
Oczywiście styl Newmana już sam w sobie jest nieszablonowy, jednakże tutaj kompozytor nie sili się specjalnie na żadne nowinki i eksperymenty, a całość jest względem jego dorobku nieco ograna i mocno wyciszona, pozbawiona tej charakterystycznej zadziorności. Rzecz jasna tu i ówdzie Newman bawi się muzyką i serwuje parę figlarnych melodii, które wkręcają na całego („Everywhere Freesia”, „Fifth Ave”), lecz gros partytury to łagodna liryka, która dodatkowo potrafi osiągać wybitnie nastrojowe, a czasem nawet iście grobowe klimaty („Sorry For Nothing”). Zważywszy jednak na tematykę filmu, trudno czynić z tego poważny zarzut, nawet, jeśli nie jest to żaden atut. W czym więc tkwi siła tej pozycji?
Jak na ironię, ścieżka ta imponuje… ‘rozmachem’. Tematy, acz w dużej mierze kameralne, są jednak pełnoorkiestrowe, z czego maestro nie boi się w odpowiednich momentach korzystać, dbając jednocześnie cały czas o stosowny ładunek emocjonalny i przeszytą romantyzmem, specyficzną atmosferę. Clou całej oprawy zawiera się oczywiście w temacie głównym, który nieśmiało czaruje nas wpierw w „Walkaway”, a apogeum osiąga w końcowym, ponad 10-minutowym „That Next Place”, który można uznać za swego rodzaju nieprzerwaną fanfarę – jest to zresztą jeden z najdłuższych i najbardziej efektownych utworów, jakie wyszły spod ręki Newmana. Coś wspaniałego! A przy tym, zważywszy na naturę reszty kompozycji, jakże zaskakującego!
No właśnie, niewątpliwy urok pozostałej części pracy kryje się już bowiem w skromnych detalach, które – poza pewnymi wyjątkami i tak opierającymi się zresztą w dużym stopniu na melodii przewodniej („Whisper of a Thrill”, „Served Its Purpose”, „Someone Else”) – nie wybijają się ani na trackliście, ani tym bardziej nie wychodzą przed obraz, a jedynie konsekwentnie i stylowo go dopełniają. Solowy fortepian, klarnet lub flet, delikatne skrzypki, drobne elementy perkusyjne… – wszystko to, z czego Newman poniekąd słynie, wybrzmiewa tu z odpowiednim wyczuciem, a nawet i pokorą względem opisywanej historii, tworząc być może nieco senny (zwłaszcza płytowo), ale za to niezwykły nastrój.
Ciekawie kontrastuje on zresztą z dopełniającymi album utworami innych wykonawców, które dorzucono nie tylko względem poprawy jego atrakcyjności – wszystkie one występują bowiem w filmie, częstokroć w miarę istotnie się w nim zaznaczając. Na płycie z kolei, zarówno krótkie, ilustracyjne fragmenty znanych jazzowych szlagierów, w wykonaniu Chrisa Boardmana, jak i wieńczący całość, przyjemny cover dwóch legendarnych piosenek, znakomicie uzupełniają swym optymizmem śliczną, ale miejscami nazbyt refleksyjną ilustrację, dobijając jednocześnie metraż krążka do zjadliwych 50 minut.
Generalnie jest to trochę taka pięta achillesowa w twórczości Thomasa Newmana i ciągła kwestia sporna jego miłośników. Z jednej strony to, mimo wszystko, dość przeciętna pozycja, która niespecjalnie imponuje słuchaczowi. Z drugiej posiada jedne z piękniejszych tematów, jakie kompozytor stworzył i zachwyca za każdym razem, gdy po nią sięgamy. I to właśnie ta druga strona zdecydowanie przeważa, sprawiając, że całość jawi się jako wyjątkowa pochwała życia z finałem, który trudno opisać słowami. Zdecydowanie warto więc poznać Joe Blacka, przynajmniej muzycznie. Moja finalna ocena, to cztery z plusem, dużym plusem.
P.S. W filmie wykorzystano znacznie więcej utworów źródłowych – ich pełna lista TUTAJ.
0 komentarzy