Wśród licznych ekranizacji klasycznej powieści Mary Shelley, „Frankenstein”, wersja Kennetha Branagha z 1994 roku zajmuje szczególne miejsce, a to ze względu na to, iż jest bodaj najbliższa pierwowzorowi. Dlatego trudno ją rozpatrywać w kategoriach horroru. To z pewnością film grozy, ale raczej łagodnej, nie wywołującej szczególnych dreszczy, natomiast stanowiącej osnowę filozoficznej przypowieści. Inną kwestią wartą zaznaczenia jest wystawność tej produkcji. Branagh jest obdarzony wizualnym smakiem, a wytwórnia najwyraźniej nie szczędziła na scenografię i kostiumy. To samo dotyczy muzyki. Patrick Doyle, stały współpracownik Branagha, otrzymał możliwość napisania ścieżki bogatej, efektownej i rozbudowanej. Możliwość tę w pełni wykorzystał.
Doyle już na początku kariery zasłynął z potężnych orkiestrowych brzmień, a „Frankenstein” wpisuje się w ten nurt. Już na wstępie słuchacza wita ponury, powolny temat prowadzony przez smyczki i instrumenty dęte blaszane z towarzyszeniem złowieszczych uderzeń bębna. Świetnie zostaje w ten sposób wprowadzony nastrój gotyckiej grozy: ciężkiej, obezwładniającej, z nienachalnym, ale wyraźnym napięciem. Zaraz potem z głośników wydobywa się znacznie głośniejsza i żywsza muzyka zdająca się napierać i przytłaczać tempem oraz niespodziewanymi zmianami rytmu. Ten pierwszy temat dobrze obrazuje przebieg całej ścieżki, gdzie na przemian pojawiają się fragmenty powolne i mroczne (z reguły mniej interesujące) oraz bardzo intensywne, tętniące emocjami. Do kompletnego obrazu brakuje jednak jeszcze jednego czynnika: pełnego słodyczy liryzmu.
Może się wydać dość przewrotne, że Doyle napisał na potrzeby „Frankesteina” jeden z najlepszych (jeśli nie najlepszy) tematów miłosnych w karierze. Najpełniej rozsmakować się nim można w utworze „Please Wait”, gdzie grany jest bardzo powoli. Ma w sobie elegancję, nienachalny urok, smak i klasę, a przy tym skromność i coś w rodzaju wstydliwej niewinności, bardzo dobrze oddającej relację Wiktora Frankensteina i jego narzeczonej, Elizabeth. Podobnie jak inne tematy na płycie, jest on stosowany oszczędnie. Doyle unika wykorzystywania tych samych melodii przy podobnych nastrojem scenach, a nawet jeśli aranżuje je w podobny sposób, to stara się, by brzmiały świeżo. Inna sprawa, że dba także o identyfikację postaci i wątków z muzyką. Temat z „Death of Justine/Sea of Ice”, który towarzyszy scenie ponownego spotkania doktora z Monstrum (charakter tego spotkania Doyle dość przewrotnie zaakcentował przyspieszonym rytmem walca), wybrzmiewa na przykład w finałowym „He Was My Father”, kiedy zapasy potwora z jego stwórcą wreszcie się kończą.
Mnogość tematów i techniczna komplikacja materiału, które stanowią siłę tej partytury, nie stanowią celu samego w sobie, lecz służą uwydatnieniu emocji, a tych w filmie jest sporo. Mamy więc oczywiście miłość („I Won’t If You Won’t”), determinację („Victor Begins”), szaleństwo („The Creation”), gniew („Friendless”) – a zatem same skrajności. Najbardziej brawurowo brzmi tu kapitalne „The Creation”, gdzie wysokie zrytmizowanie nie przeszkadza w tworzeniu bogatej, niebanalnej muzycznej konstrukcji, zachowującej swego rodzaju melodyjność. Niezwykłą intensywność uczuć Doyle pozwala przy tym odczuć bez konieczności uciekania się do muzycznych eksperymentów. „Frankenstein” to bardzo klasyczna w formie partytura, co wcale nie odbiera jej przebojowości. Dzięki konsekwentnemu tempu, starannemu wyważeniu poszczególnych elementów, a także bogactwu detali, udaje mu się utrzymać niemal nieprzerwaną uwagę słuchacza przez prawie 70 minut.
Ilość materiału zawartego na płycie przekłada się również na obecność muzyki w filmie. Jest więc jej tam dużo i wydatnie wpływa ona na jego nastrój, pozostając w pamięci także po seansie (zwłaszcza temat miłosny). Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że biorąc pod uwagę jedynie rolę muzyki w filmie, jest to najwybitniejsze dokonanie duetu Branagh/Doyle, spokojnie górujące nad, nominowanym do Oscara za najlepszą ścieżkę dźwiękową, „Hamletem”.
Połowa lat 90. ubiegłego stulecia jest, jak dotąd, najbardziej udanym okresem dla Patricka Doyle’a – wtedy wyklarował się jego filmowy styl i stał się szeroko rozpoznawanym kompozytorem muzyki filmowej. „Frankenstein” dobrze obrazuje dlaczego: ma mocne, wpadające w ucho tematy, masywne orkiestracje, opracowywane z mistrzostwem na granicy brawury i wreszcie perfekcyjne dopasowanie do obrazu. Nie można przy tym traktować tej ścieżki jako klasycznej ilustracji horroru, a raczej kostiumowego widowiska. Od napięcia ważniejsze są tu emocje, a od gęstej atmosfery orkiestracyjne rozbuchanie. I jeśli właśnie czegoś takiego będziemy oczekiwać, nie powinniśmy czuć się zawiedzeni.
Zgadzam się – jeden z highlightów kariery Doyle’a i jedna z jego najlepszych partytur.
Jedna z najlepszych ścieżek z filmów grozy jakie znam, potęga, wykonanie, tematy, emocje – za każdym razem, wszystko miażdży dokładnie tak samo i wracam do tej pozycji dosyć często – piąteczka.
Świetne blachy, wpadające w ucho tematy, zwłaszcza miłosny, mrok i potęga – jakby album był ciut krótszy, to pozycja na piątkę, a tak to 4.5 Ale jako, że nie macie ocen cząstkowych, zawyżam do pięciu 🙂
Chyba jedna z najlepszych partytur w karierze Doyle’a. Tego się słucha, choć czasami może trochę przytłaczać swym potężnym brzmieniem. Mimo wszystko lektura obowiązkowa dla fanów muzyki filmowej.
Dzieki za ciekawe informacje