Nie daleko pada jabłko od jabłoni. Tak przynajmniej mówiono o Sofii, córce Francisa Forda Coppoli, po tym jak odniosła sukces swoim drugim filmem pod tytułem "Między słowami". Już wcześniej zabłysła "Przekleństwami niewinności", ale dopiero ten drugi zrobił z niej prawdziwą gwiazdę i pokazał na co stać tą młodą reżyserkę. Jej najnowszy obraz, "Maria Antonia", niestety nie potwierdza wybitnych zdolności twórczyni. Mimo wielkiego budżetu, gwiazdy w roli głównej i niewątpliwie, niebanalnego podejścia do historii, Coppoli nie udało się przedstawić prawdziwych emocji jakimi emanowały jej poprzednie dzieła. Opowieść o Paris Hilton XVIII wieku poza oryginalną stylistyką mieszającą dawną wytworność z dzisiejszą modą pokolenia MTV, nie ma właściwie nic do zaoferowania. Widz już po pół godziny seansu zaczyna się wiercić i zastanawiać, czy nie pomylił seansu. Złe wrażenie potęguje straszne aktorstwo z chybioną obsadą głównej roli oraz zawiedzione oczekiwania odnośnie powtórzenia tak cenionej atmosfery jaką reżyserka zbudowała w dwóch poprzednich produkcjach.
Jeszcze nie tak dawno zachwycaliśmy się nad niezwykłą magią soundtracku z filmu "Między słowami", gdzie wykonawcy tacy jak Air, czy Sebastian Tellier, zbudowali niezwykłą atmosferę, tak w filmie, jak i na płycie przywołując obrazy nocnego Tokio. Odsłuchiwanie tamtej płyty miało w sobie coś ze snu na jawie, z którego nie chciało się budzić. Była to subtelna podróż, którą docenić mogli zarówno ci co widzieli film, jak i ci którzy go nie znali. "Maria Antonina" muzycznie nie ma nic wspólnego z tamtą estetyką, jest wręcz w opozycji. Hałaśliwa, długa, bez ładu i składu. Nawet zwolennicy najbardziej eklektycznych doznań poczują nadmiar hybrydycznych smaków. Materiał podzielono na dwie nierówne poziomem płyty, co jeszcze bardziej pogarsza jego odbiór. Po pierwszym krążku, mało kto będzie miał ochotę wstać z fotela, podejść do odtwarzacza i zmienić CD. Co gorsza, w tym nieokiełznanym bałaganie znalazło się kilka naprawdę ciekawych pozycji, które tracą na wartości w zestawieniu z dużo gorszymi, lub przesadnie skrajnymi gatunkowo utworami.
Idea jaką kieruje się Sofia Coppola oraz Brian Reitzell (przyjaciel reżyserki oraz producent ścieżek dźwiękowych do jej filmów) w dobieraniu utworów do obrazów nie zmieniła się od jej pierwszego dzieła. W skrócie chodzi o przetłumaczenie niezwykłej wyobraźni Coppoli, którą wyraża swoimi filmami, na język muzyki popularnej. Ta daje sporo możliwości, pop wszak jest jedną z najbardziej rozległych przestrzeni gatunkowych. W zasadzie można pod to pojęcie podczepić co drugi utwór jaki kiedykolwiek napisano. Gdy zatem zestawienie odnosi sukces w filmie i poza nim, oklaski na stojąco są jak najbardziej wskazane. Tym razem jednak się nie udało. Na kompozycję utworów do "Marii Antoniny" złożyły się tematy operowe (w tym samego Antonio Vivaldiego), parę klasyków lat 80' (chociażby The Cure), nieodłącznie związane z twórczością reżyserski, Air (grupa przygotowała cały score dla "Przekleństw niewinności", oraz pojawiła się na płycie do "Między słowami"), przedstawiciele "wintażowej nowej fali" (na przykład Adam Ant), oraz kawałki współczesnej muzyki typowo-rozrywkowej (The Strokes).
Z tej grupy "post-punkowo-pre-new-romantic-rock-opery", jak określił soundtrack jego producent, najciekawiej prezentują się kompozycje rockowe i punkowe. Przedstawiciele muzyki klasycznej, choć niewątpliwie o wysokiej wartości artystycznej, zwyczajnie nie pasują do całości. Boleśnie kolidują z resztą materiału. Może skupmy się więc na tych pozytywach. Wszystkie pozycje nawiązujące, lub pochodzące z lat 80' to wpadające w ucho piosenki oparte na gitarowej melodii doprawionej perkusyjnymi podkładami. Tu najlepiej wypada oczywiście Siouxsie and the Banshees oraz The Cure, którzy otwierają i zamykają pierwszą płytę. Żywiołowy "Aphrodisiac" Bow Wow Wow z niesamowitym wokalem porwie do szaleńczego tańca każdego.
Na ogół chwali się róznorodność, wielotematyczność, czy bogactwo tematyczne. W przypadku "Marii Antoniny" jednak, są te cechy mocno przesadzone. A jednak, nie sposób zauważyć, że dodawano je do poszczególnych scen z myślą o uzupełnieniu obrazu. Myśli tytułowej bohaterki bardzo często wyrażane są poprzez utwory, ich tytuły czy teksty, a nie przez tradycyjne dialogi. Wystarczy wspomnieć "I Want Candy" grupy Bow Wow Wow, czy "I Don't Like It Like This" w wykonaniu The Radio Dept. Idąc tą drogą można dojść do wniosku, że wystarczyłoby wyrzucić z kompilacji co gorsze kawałki i skrócić ją do jednej płyty. Może wtedy nie byłoby takiego uczucia rozgardiaszu, a fakt że wszystkie utwory sprawdzają się całkiem nieźle w filmie jako uzupełnienie tej nietuzinkowo opowiedzianej historii – zabieg mieszania dwóch epok pozostawiam ocenie recenzentom obrazu – mógłby dodać jej tylko uroku. Zamiast tego, album ten poza wspomnianymi i paroma innymi tytułami, wymaga niezwykłej cierpliwości i tolerancji.
0 komentarzy