Każdego roku na świecie powstaje mnóstwo filmów dokumentalnych. Opowiadają one o kręgach zbożowych, życiu jaszczurek pustynnych, piramidach i wielu innych fascynujących cudach tego świata. Jednak niewiele z tych obrazów ma szansę trafić do szerszej publiczności za pośrednictwem kina. Jakimś dziwnym trafem do tych nielicznych należą przeważnie francuskie produkcje. Zapewne wszyscy pamiętają o takich filmach jak "Microcosmos" czy "Macrocosmos", które pojawiły się na ekranach naszych kin i wywołały spore poruszenie. Było to niezwykłe połączenie pięknych zdjęć przyrody z unikalną muzyką, Bruno Coulais, które stało się alternatywą dla wszechobecnych komedii sensacyjno-romantycznych i innych filmów fabularnych zalewających wtedy kinowe ekrany. I oto w tym roku (2005) pojawiła się kolejna alternatywa w postaci następnego francuskiego filmu dokumentalnego, tym razem pod tytułem pod tytułem "Marsz Pingwinów".
Film "Marsz Pingwinów" przynosząc swoim twórcom tylko w USA aż 70 milionów dolarów zysku, stał się najbardziej dochodowym francuskim filmem wszechczasów. Takiego sukcesu obrazu Luca Jacqueta nikt się nie spodziewał. Film opowiada o corocznej wędrówce pingwinów cesarskich do ich miejsca godowego, tak więc sama historia nie wydaje się być zbyt porywająca. Jednak to, co wyróżnia ten obraz od innych to sposób, w jaki ta historia została opowiedziana. Nie jest to kolejny dokument bezosobowo komentujący zachowania zwierząt jako coś nadzwyczajnego, a opowieść o istotach bardzo przypominających nas, ludzi… Zachwycając się sukcesem, jaki odniósł film w USA trzeba wspomnieć, że w tym kraju pojawił się on w innej wersji niż w Europie. Otóż pierwotna, francuska wersja "Marszu Pingwinów" od wersji amerykańskiej różni się dwoma elementami. W pierwszej wersji występujące w filmie pingwiny mówiły ludzkim głosem – w drugiej zrezygnowano z tego na korzyść narracji prowadzonej przez Morgana Freemana. Kolejnym, jakże ważnym, elementem, który uległ zmianie była także ścieżka dźwiękowa. Do wersji francuskiej (można też powiedzieć, że i do polskiej) skomponowała ją znana piosenkarka Emilie Simon, natomiast wersją amerykańską zajął się Alex Wurman i to właśnie jego ścieżkę dźwiękową niżej opisuję.
Bez wątpienia muzyka, którą Alex Wurman skomponował do filmu "Marsz Pingwinów" jest jedną z najlepszych ścieżek dźwiękowych tego roku. Poniekąd jej urok wynika ze specyficzności gatunku filmowego, jakim jest dokument. Trzeba, bowiem pamiętać, że kompozytor filmowy pisząc muzykę do filmu fabularnego jest ograniczony pewnymi ramami czasowymi i reakcjami obrazu. W pewnym stopniu sprawia to, że trudno jest znaleźć kompromis pomiędzy muzyką dobrze działającą w filmie jak i poza nim. W przypadku ścieżek dźwiękowych do filmów dokumentalnych muzyka przeważnie ogranicza się do swego rodzaju wielobarwnych pejzaży, które tworzą odpowiednie nastroje i subtelnie współgrają z obrazem. Taka muzyka nie może być oczywiście zbyt agresywna, aby nie utrudniać odbioru treści dydaktycznych, których przekazywaniem zajmuje się zazwyczaj dokument. Mimo to pozwala to kompozytorowi na dość dużą swobodę w tworzeniu łatwych w odbiorze form, które działają w filmie jak i poza nim.
"Marsz Pingwinów" jest na tyle specyficznym dokumentem, że historia w nim przedstawiona przypomina swoistą fabułę z bohaterami, którymi są tata-pingwin, mama-pingwin i dziecko-pingwin – dzięki temu muzyka Alexa Wurmana mogła wzbogacić się o piękne tematy, które są motorem tej ścieżki dźwiękowej. Jest to muzyka w dużej mierze oparta o instrumenty akustyczne, chociaż pojawia się także sporo elektroniki przywodzącej na myśl "Miasto Gniewu" czy "Solaris". Cała płyta utrzymana jest w dość spokojnym i refleksyjnym nastroju. Nie ma tutaj żadnych nagłych wybuchów czy zwrotów. Słuchając jej bez problemu można wyobrazić sobie chłody lodowej pustyni Antarktydy, towarzyszące wędrówce pingwinów. Efekt ten udało się kompozytorowi osiągnąć dzięki dość dużemu pogłosowi pojawiającemu się we wszystkich kompozycjach, co wprawia wrażenie wielkiej przestrzeni. Wszystko to potęgowane jest jeszcze przez kilka solowych instrumentów, które pojawiają się w poszczególnych utworach, a które mogą niektórym kojarzyć się z zimą i… świętami. Są to głównie: flet poprzeczny, piccolo, klarnet i fortepian. Dodatkowo usłyszeć można sporo różnych dzwonków, trójkątów i innych instrumentów perkusyjnych typu "dzwoniącego".
Jednak prawdziwym atutem tej płyty są piękne tematy, które bardzo łatwo wpadają w ucho i trudno o nich zapomnieć. Jednym z ważniejszych jest świetny temat przewodni pojawiający się między innymi w utworach "The Harshest Place On Earth" czy "The March". Kolejnym bardzo istotnym elementem tej muzyki, choć pozornie niedostrzegalnym, jest wszechobecny rytm. Niemal we wszystkich utworach pojawia się rytm delikatnie wybijany przez dzwonki, co bez wątpienia ułatwia odbiór. W większość utworów można także znaleźć nieco jazzowe wejścia fortepianu łamiącego harmonię, jak na przykład w "Arrival At The Sea". Pośród bardzo melodyjnych i rytmicznych, ale nadal spokojnych utworów można znaleźć także kilka elektronicznych pejzaży łudząco podobnych do "Miasta Gniewu" (np.: "Walk Through Darkness"). Alex Wurman swego czasu współpracował z Hansem Zimmerem i jak sam kompozytor twierdzi, ta współpraca wiele go nauczyła. Trudno jednak szukać tutaj sampli charakterystycznych dla Media Ventures. Wszelka elektronika bardziej przypomina dokonania Marka Ishama, Cliffa Martineza czy nawet Gabriela Yareda niż Hansa Zimmera. Z pewnością jest to wielka zaleta tej muzyki.
Szkoda, że w Polsce film można obejrzeć w wersji francuskiej, z nieco kiczowatą muzyką Emilie Simon. Zresztą trudno orzec, czy jest to tak do końca wersja francuska, skoro sposób narracji w wykonaniu Marka Konrada wzięto z wersji amerykańskiej. Moim zdaniem nie było to dobre rozwiązanie i po projekcji filmu byłem trochę zirytowany. Poszedłem do kina tylko z powodu muzyki Alexa Wurmana, której niestety, wtedy jeszcze, nie było dane mi wysłuchać. Jednak już po obejrzeniu wersji amerykańskiej filmu sądzę, że jest to jedna z najlepszych ścieżek dźwiękowych, jakie słyszałem w tym roku. Dzięki swojej subtelności i pięknym tematom, obraz samotnych pingwinów maszerujących przez lodową pustynię Antarktydy, nabiera niezwykłej magii. Alex Wurman, kompozytor niezbyt znany, doskonale wykorzystał swoją szansę i stworzył piękną muzykę, która doskonale radzi sobie w filmie, jak i poza nim. Słuchając jej trudno nie wyobrazić sobie samotnej wędrówki przez mroźną i opuszczoną krainę. Każdy najdrobniejszy dźwięk fletu działa tutaj na zmysły silniej, niż stuosobowy chór śpiewający unisono. Do tego dochodzą jeszcze piękne tematy i nieziemskie harmonie, które spokojnie i z wyczuciem przewijają się przez cały film i płytę. Bardzo polecam tą muzykę wszystkim uwielbiającym magię prostoty. Alex Wurman przy pomocy prostych form i barw, niczym Picasso tworzy tutaj piękno w czystej postaci – tego trzeba doświadczyć samemu…
0 komentarzy