Ciężko jest żyć człowiekowi, którzy przeszedł tak silną tragedię, że jedynym dla niego wyjściem stała się izolacja i stworzenie wokół siebie skorupy niczym żółw. Taki los spotkał Lee Chandlera, bohatera skromnego, nagrodzonego Oscarami (sztuk dwie) filmu Kennetha Lonergana „Manchester by the Sea”. Jednak los – tak przewrotny i nieobliczalny – daje mu szansę: testament zmarłego brata wyznacza go na opiekuna swojego bratanka. Ci, którzy mieli okazję zobaczyć ten film (w naszym kochanym kraju pokazywanym w ledwie kilku kinach studyjnych), nie zapomną tego chwytającego za serce, pełnego smutku i tłumionych emocji dramatu z iście koncertowym aktorstwem pod wodzą Caseya Afflecka.
Sam film robi mocne wrażenie, ale jak sprawdza się muzyka? Odpowiada za nią Lesley Barber – kanadyjska kompozytorka, która pracowała już z Kennethem Lonerganem przy jego debiucie „Możesz na mnie liczyć” z 2000 roku. Powrót do kooperacji po 15 latach zaowocował dość nieoczywistą oprawą. Dlaczego? Ponieważ jest to ilustracja bardzo delikatna, oszczędna, nienachalnie zaznaczająca swoją obecność, wręcz minimalistyczna.
Pani Barber korzysta z niemal oczywistego zestawu orkiestrowego, bo mamy tu smyczki oraz mocno subtelny, niemal nadający sakralny charakter całej pracy chór. To swoiste wyciszenie w pełni oddaje charakter głównego bohatera – pozornie oschłego i nijakiego, ale w środku gotującego się od emocji. Każdy dźwięk ilustruje ból, dramat i wewnętrzne demony, z jakimi postać ta musi się zmierzyć.
Trudno tutaj mówić o jakichkolwiek tematach – to po prostu impresje dźwiękowe, które wybrzmiewają w różnych aranżacjach. Czasami jest to wysunięty na pierwszy plan chór, innym razem wybijają się szybkie pasaże fortepianu wsparte melancholijnymi smyczkami, które w jednym momencie przypominają krojenie nożem chleba („Manchester Minimalist for Piano and Strings”). Pojawia się także pewna doza nadziei oraz optymizmu („Pifa” z „Mesjasza” Haendla), jednak te fragmenty dość rzadko przynoszą chwile ukojenia w tym niezbyt pogodnym dziele.
Kompozytorka stawia w nim głównie na bardzo oszczędne środki, jak w mrocznym „Smoke”, gdzie za pomocą kilku pociągnięć smyczków udaje jej się stworzyć gęsty klimat. W drugiej wersji tegoż tematu dodano kontrabas. Dwie różne aranżacje posiada też „Floating 149”, który najpierw pojawia się w wersji na chór, a następne na smyczki. I obydwie pięknie grają na emocjach. Pozornie nie dzieje się wiele, ale tak naprawdę w nutach zapisane jest wszystko.
Poza dość skromną ilościowo oprawą Barber, na soundtrack składają się jeszcze fragmenty muzyki poważnej (i nie tylko). Oprócz nadmienionego już „Mesjasza” (reprezentowanego jeszcze przez śpiewany fragment „He Shall Feed His Flock Like a Shepherd; Come Unto Him”) jest też bardzo stonowana „Sonata” na obój i fortepian Haendla, w wyk. Gerharda Kanziana i Eda Lewisa, długie „Adagio Per Archi E Organo In Sol Minore” Remo Giazotto oraz „Cherubin” Julesa Masseneta. Fragmenty te osoby nieobyte z tego typu brzmieniem mogą doprowadzić do znużenia, a nawet szewskiej pasji, zatem dla zachowania równowagi mamy jeszcze jazzowy fragment cudownej Elli Fitzgerald, wnoszący odrobinę lekkości do tego świata. Obecność wszystkich tych "dodatków" jest zresztą uzasadniona w filmie.
Trudno jednoznacznie ocenić warstwę muzyczną „Manchester by the Sea”. Z jednej strony wydaje się ona przypominać bohatera granego przez Caseya Afflecka – jest zawsze z tyłu, nie narzuca swojej obecności na ekranie. Z drugiej jednak kipi w niej aż od nadmiaru emocji – niewyobrażalnego cierpienia, dramatu – oraz daje pewne światełko nadziei. Gdyby nie liczne fragmenty muzyki źródłowej, może byłaby nawet nominacja do Oscara. A tak pozostaje nam tylko zanurzyć się kompletnie w tych przejmujących, pięknych, chociaż nie zawsze przyjemnych nutach. Ale nie traćcie wiary i cierpliwości, gdyż z każdym kolejnym odsłuchem jest tylko lepiej i zapewniam, że popłyniecie w rytm tego, co usłyszycie.
0 komentarzy