Rolfe Kent to, w mojej ocenie, jeden z ciekawszych, a zarazem najbardziej niedocenianych kompozytorów muzyki filmowej. Dryfując między niezależnymi komediodramatami ("Dziękujemy za palenie"), a niespecjalnie wymagającymi wakacyjnymi komedyjkami ("Pan i pani Killer"), szlifując talent do pisania chwytliwych lekkich tematów, czasem ociera się o najwyższy poziom ("Bezdroża"), chociaż zwykle nie wykracza poza bezpieczne rewiry swojej niszy: sympatycznego ilustratora sympatycznych filmów.
"Człowiek, który gapił się na kozy" jest właśnie takim sympatycznym filmem, który wymagał żwawego, wpadającego w ucho tematu, miejscami trochę patosu, ale bez pretensji do nadmiernej powagi. Kent jak nikt sprawdza się tego typu projektach. Z jednej strony znakomicie podkreśla komediowy charakter filmu, z drugiej zaś, gdy trzeba, potrafi odpowiednio wzmocnić bardziej wzruszające momenty.
Kompozytor nie zdecydował się tym razem wyjść poza ramy solidnego rzemiosła; jego pomysły trudno nazwać oryginalnymi, a ich wplecenie do filmu nie należy do szczególnie błyskotliwych. Nie po raz pierwszy niektóre fragmenty muzyki Kenta łudząco przypominają dokonania Thomasa Newmana, echem odbijają się tu elementy znane z "Jarh eada" (co ze względu na tematykę jest zrozumiałe) i… "Gdzie je st Nemo?". Podobnie jak u Newmana wiele jest tu ciekawie brzmiących instrumentów perkusyjnych i krótkich energicznych fraz. "Człowiek…" zresztą, podobnie jak większość prac twórcy "American Be auty", został rozpisany na niewielką orkiestrę. Stąd właściwie nie ma tu bardziej skomplikowanych, wielowarstwowych muzycznych konstrukcji.
Te analogie pozostają jednak jedynie w sferze muzyki celowo humorystycznej lub ilustrującej akcję. Tam, gdzie niezbędny jest liryzm, Kent korzysta z własnych doświadczeń. Wykorzystuje smyczki w sposób dużo bardziej niż Newman hollywoodzki. Szczególnie dobrze to słychać w patetycznym, ale w pozytywnym znaczeniu tego słowa "Releasing the Goats", gdzie niemal epicki temat połączony został z popowym, miarowym uderzeniem perkusji.
Zdecydowanie na plus należy zaliczyć Kentowi, iż zadbał o melodyczne i instrumentalne urozmaicenie partytury. Obok wspomnianych liryzmu i komediowych akcentów, pojawiają się i bardziej ponure, drapieżne momenty ("Gas Station Shootout"), w jednym z podstawowych, energicznych tematów wykorzystane zostaje ludzkie klaskanie, Kent wplata także do muzyki bliskowschodnie zawodzenie, nie obawia się także gitary elektrycznej. Ta rozmaitość barw sprawia, że łatwo przymyka się oko na wyraźne zapożyczenia, czy nieco banalne rozwiązania.
"Człowiek, który gapił się na kozy" to muzyka zdecydowanie rozrywkowa, niewiele wymagająca, ale napisana w więcej niż przyzwoity sposób. Kent nie obraża inteligencji słuchacza, stara się uniknąć nadmiernego związania muzyki z filmem i różnymi metodami, z reguły skutecznie, utrzymuje zainteresowanie przez cały czas trwania soundtracku. Co bardzo istotne, spora autonomiczność muzyki nie sprawia, że traci ona w filmie. Wręcz przeciwnie, ponieważ w wielu scenach bohaterowie albo gdzieś jadą, albo się skradają, albo idą, to jest na tyle dużo miejsca na muzykę, iż po wyjściu z seansu pamięta się ją doskonale, a ze względu na jej prostotę, bez kłopotu nawet się ją nuci. Jej bezpretensjonalny charakter sprawia, iż trudno jej nie lubić, a lekka forma doskonale pasuje na wakacyjną wycieczkę. Nie mam żadnych wątpliwości, iż każdy, niezależnie jak bardzo zainteresowany jest muzyką filmową, znajdzie w jej słuchaniu sporo przyjemności, a może nawet satysfakcji.
0 komentarzy