Człowiek kontra pszczoła
Rowan Atkinson powrócił. Niezapomniany Jaś Fasola i Czarna Żmija tym razem pojawił się w zrealizowanym dla Netflixa serialu „Człowiek kontra pszczoła”, którego jest współautorem. Punkt wyjścia jest prosty, niczym z klasycznej komedii: bohaterem jest mężczyzna pracujący w firmie, zajmującej się opieką nad domem podczas nieobecności właścicieli. Przez jeden tydzień. Co może pójść nie tak? Ano pojawia się mała, irytująca pszczoła, której pozbycie się będzie wielkim wyzwaniem. Całość jest bardzo zabawna, oparta na fizycznym humorze, sprzedawanym tak wiarygodnie dzięki fantastycznemu Atkinsonowi. Na pewno pomaga też czas trwania serialu, którego odcinki trwają ok… 10-15 minut. Co w czasach produkcji półgodzinnych i dłużej jest bardzo odświeżającym doświadczeniem.
To samo mógłbym powiedzieć o muzyce, za którą odpowiada Lorne Balfe. Bo to jest ostatnie nazwisko jakiego się spodziewałem. Szkot kojarzony jest głównie z kinem akcji oraz animacjami, aczkolwiek ostatnio pokazywał się z innych stron. Ale stricte komedii w swoim dorobku nie miał. Bo pisanie komedii jest bardzo trudnym i niewdzięcznym zadaniem, łatwo można przedobrzyć oraz uczynić muzykę ciężkostrawną, za bardzo próbującą być śmieszną. Moim skromnym zdaniem nie przekroczono tej granicy.
Słuchając można odnieść wrażenie, że zatrudniono orkiestrę symfoniczną i zmieszano z odrobiną elektroniki. W rzeczywistości cały score oparty jest… wysamplowany, ale naprawdę ciężko wychwycić różnicę. To muzyka spora, rozpisana na bogato, z paroma ciekawymi aranżacjami. Budulcem jest temat pojawiający się w „The Beginning”, będącym niemal zapętlonym walcem, gdzie wybijają się smyczki i dęciaki. Katastrofa wisi w powietrzu, nawet jeśli łagodzona momentami wyciszenia (środek). Te chwile to jednak przysłowiowa cisza przed burzą. Fragmenty tego utworu przewijają się przez cały score.
Jeśli chodzi o tytuły, są łacińskimi nazwami różnych odmian pszczół. Drobiażdżek, ale uroczy. Maestro lawiruje tutaj między wyciszeniem, mickey-mousingiem oraz wręcz bombastycznością. Nawet w pozornie delikatnych momentach potrafi nagle przyspieszyć (początek „Melittidae”) i zaskoczyć użytymi instrumentami (ksylofon zmieszany z perkusją na początku „Bombus Lapidarius”, „tykająca” elektronika pod koniec „Andrena”, flet w środku „Apis Florea”, theremin w „Bombus Lucorum” czy klawesyn w niemal magicznym „Osmia Cornifrons”). Zarówno w chwilach eleganckiego pędu z obowiązkowymi plumkaniami w tle („Melittidae”), odrobiny nerwowej grozy („Andrena” czy „Bombus Lucorum”) czy wręcz wybuchowej akcji („Euryglossinae”, mieszająca perkusję z elektroniką „Anthophora Plumipes” albo “Hylaeus” z cudowny wstępem dęciaków) maestro ciągle zadziwia i zaskakuje.
Najbardziej oczywiste są bardziej liryczne momenty, gdzie poznajemy lepiej naszego opiekuna domu. Nie jest to coś, czego już nie słyszeliśmy (delikatne dźwięki fortepianu, gitary akustycznej ze smyczkami w tle), ale stanowią pewną równowagę dla reszty muzyki. „Stenotritidae” w całości spełnia taką funkcję tak jak stonowane „Halictidae”czy bardziej optymistyczne i skoczne „Leioproctus”, okraszone gwizdami, tamburynem oraz nerwowymi dęciakami pod koniec. Za to kompletnym żartem jest finałowe „Tetragonula Carbonaria”, będące bardziej dyskotekową wariacją tematu przewodniego. Utwór towarzyszy scenie kąpieli pod prysznicem i służy kolejnej zabawnej scenie.
„Man vs. Bee” nie jest niczym oryginalnym ani odkrywczym. Trudno jednak odmówić tej muzyce uroku, lekkości oraz czystej frajdy. Rollercoaster mieszający nastrojem, rytmem i bardzo energetyczny. Tylko i wyłącznie czysty fun, jakiego czasem potrzeba po odsłuchu blockbusterów czy poważnych dramatów. Dla mnie to solidna czwórka.
0 komentarzy