Luizjana, lata 50. 14-letnia Danielle (debiut Reese Whiterspoon) spotyka na swej drodze pierwszą miłość – samotnego i przytłoczonego śmiercią ojca, Courta. Ten jednak zwraca uwagę na jej siostrę, Maureen i tym samym wystawia je obie na próbę uczuć. Tak w dużym skrócie można przytoczyć fabułę bardzo zapomnianego (a w Polsce słabo znanego) filmu "Człowiek z Księżyca" (nie mylić z filmem Carreya, późniejszym o 8 lat i prawiącym o pewnym komiku ;). Zapomniany film – zapomniana też sama muzyka i to nie byle jaka, bo stanowiąca jeden z ważniejszych i piękniejszych szczebli w początkowej karierze Jamesa Newtona Howarda.
To, co rzuca się od razu do uszu, to niejaka staroświeckość tej partytury. Howard, znany przecież z mariażu elektroniki i klasycznych elementów, wszelkie odczucia zawarł tylko i wyłącznie w tradycyjnej orkiestrze. W dodatku muzyka ta nie jest w żaden sposób skrępowana, co świetnie oddaje przecież spojrzenie na świat dorastającej dziewczyny. Fantazja i niesamowita melodyjność miesza się więc z nadzieją, miłością i radością życia, ale też ze smutkiem, rozczarowaniem i dramatem. A wszystko to naznaczone wyraźną dozą szaleństwa i braku większego doświadczenia (także Howarda, który wcześniej nie miał wielu sukcesów na polu muzyki filmowej). Z tej mieszaniny nastrojów wychodzi naprawdę śliczna pozycja, której spójności i konsekwencji nie zdołali zepsuć nawet producenci, którzy dokumentnie pomieszali kolejność tracków (wystarczy zobaczyć, gdzie znajduje się choćby "End Titles").
W całości najlepiej zaznaczają się skrzypce, które wyraźnie przywodzą na myśl późniejszą "Osadę". Miejscami widać zresztą, jak wyraźną inspirację stanowił dla Howarda "Człowiek…" przy jej tworzeniu. Również "Snow falling on Cedars" ma tu swój pierwowzór, dość niepozornie przechodzący w tle, jednak do natychmiastowego wychwycenia. Sporo tu także delikatnych dźwięków fortepianu, dzwoneczków, cymbałków, gitary i fletów, które tworzą sielski obraz amerykańskiej prowincji. Pierwszy raz ten klimat, niekiedy bardzo bliski typowemu country, objawia nam się w zadziornym "Back Door" i potem nie opuszcza nas już do końca. Bardzo piękny jest – stworzony ze wszystkich tych składników – temat miłosny, który zostaje nam w pełni wyłożony już na początku płyty ("Dani Brings Court Water", "First Kiss" i "Lovemaking"). Jest to temat bardzo prosty, momentami wydaje się jakby pochodził z jakiejś bajki, gdyż potrafi być tak delikatny i niewinny, że aż urzeka. Nieprzypadkowo jednak Howard nacechował go również odrobiną smutku, co zmieszane razem potrafi chwycić za serce. Nie ma tu jednak ani zbyt łzawych fragmentów, ani tych nadmiernie ekspresyjnych, gdyż Howard zręcznie kroczy po cienkiej linii oddzielającej te dwa bieguny i ani razu jej nie przekracza.
Większość ścieżek jest bardzo krótkich (podobnie i cała płyta), wobec czego sprawnie i szybko przechodzimy od jednego tematu do drugiego. Wszystko bardzo ładnie się ze sobą klei, nie tracąc (pomimo wspomnianego chaosu) na spójności. Nie ma też zbyt wielu tematów, więc nie ma mowy o zatraceniu się w tym wszystkim, gdyż co chwila powraca znana nam melodia. W dodatku zastosowano tu typową naprzemienność utworów, a więc nuty smutne i wyciszone przedzielone są tymi radosnymi i bardziej dynamicznymi. Paradoksalnie stanowi to obosieczną broń, gdyż płyta traci chwilami na atrakcyjności, staje się przewidywalna i zbyt jednolita. Nie nudzi, ale mniej więcej w połowie zbliża nas do stanu zobojętnienia, a powtarzające się wariacje kolejnych tematów (choć wciąż na wysokim poziomie) sprawiają wrażenie braku nowych pomysłów. Na szczęście jest to tylko przejściowy stan, który kończy się wraz z dramatyczną ścieżką "Court's Accident". W jednej chwili zostajemy wybudzeni suspensem zawartym w jednym z najdłuższych tracków na płycie, a do głosu dochodzi myśl, że ten cały producencki galimatias to celowy zabieg.
Jakby nie było, to od tego momentu partytura nabiera cech dramatyzmu, jakiego brakowało w pierwszej połowie. Wprawdzie nadal działa tu schemat naprzemienności, ale odbiór jest już zupełnie inny. I chociaż ten celowy (?) zabieg wyraźnie dzieli całość na dwie części i odkrywa słabe strony partytury, to nadal – głównie dzięki odpowiedniemu klimatowi – płyta jest spójna i pozostawia po sobie jak najbardziej pozytywne wrażenie. Można wszak głowić się, jak wyglądałaby płyta, gdyby ścieżki rozłożono inaczej, można też samemu w to ingerować. Można, ale po co – pomimo tych wszystkich minusów jest to wciąż piękna i wyjątkowa pozycja. Z pewnością żaden to geniusz (choć nosi takie znamiona) i równać się z późniejszymi "Znakami", "The Village" i "Snow falling on Cedars" (dla których stanowiła inspirację) nie może, ale naprawdę warto zwrócić na nią uwagę i spróbować się w niej zatracić. Uwaga ta winna być tym większa, że to najlepszy Howard początków kariery i w zasadzie jedyny taki w całej jego twórczości. A poza tym dziś niezmiernie trudno o takie partytury – proste, ale przepełnione sercem i pasją niemal po brzegi.
0 komentarzy