Australijski western nie jest częstym widokiem w kinie. Tytułów go reprezentujących znajdziemy zaledwie kilkanaście w ponad stuletniej historii filmu. Najznamienitszym przykładem pozostaje przy tym niezmiennie „Człowiek znad Śnieżnej Rzeki”, który jest także jedną z najbardziej popularnych produkcji Ziemi Południowej. Przy wydatnej pomocy Amerykanów (jedną, a raczej dwie z głównych ról gra sam Kirk Douglas) doczekała się ona swego czasu nominacji do Złotego Globu, a następnie całkiem udanego sequela oraz… muzycznego show na żywo.
Duży wkład w sukces filmu miała zjawiskowo piękna ilustracja Bruce’a Rowlanda, dla którego wciąż jest to szczytowe osiągnięcie kariery. Kompozytor otrzymał zań swą pierwszą statuetkę rodzimego instytutu filmowego, pokonując tym samym bombastyczny score z „Mad Max 2” Briana Maya. Już pierwsze takty tej krótkiej, bo niespełna 35-minutowej ścieżki dźwiękowej przekonują, iż nie był to przypadek…
Począwszy od „Main Title” aż po finalne, klasyczne „End Titles” muzyka dosłownie płynie, tudzież cwałuje z gracją Czarnego Rumaka przed siebie. Porównanie nie od czapy, gdyż film w dużej mierze końmi właśnie stoi i to m.in. sekwencje z tymi zwierzętami stanowią jego wizytówkę. Ukazane w pełnym majestacie, pędzące stado tzw. brumbies (dzikie konie australijskie) wraz z akompaniamentem czarującej i lotnej kompozycji Rowlanda, to niezapomniane, zapierające dech w piersiach sekwencje, które na długo pozostają w pamięci.
Muzyka ta nie stanowi przy tym typowej, gnającej na złamanie karku, dynamicznej akcji – to raczej pełne wdzięku, dostojności oraz odrobiny patosu fanfary, często i gęsto uzupełniane dodatkowo typowo lirycznymi, spokojniejszymi dźwiękami. Potężna sekcja dęta, okazjonalna perkusja o popowych naleciałościach i właściwie bezustannie obecne skrzypce nie raz mieszają się zatem ze skromnymi solówkami gitary akustycznej lub fortepianu. Takie połączenie bynajmniej nie zmniejsza jednak dynamiki poszczególnych scen – raczej dodaje im klasy, uroku.
Ponieważ romans wyczuwalny jest na prerii ruchomego obrazu, pcha głównego bohatera do heroicznych czynów, to zresztą właśnie liryka oraz ogólna aura romantyzmu, a nie action score dominuje na płycie. Nawet bardziej posępne utwory, na granicy nieprzyjemnie dramatycznego tła – jak „The Brumbies” czy „Searching for Jessica” – uzupełnia urzekająca nutka miłości. Nadmienione kawałki to przy tym jedyne słabsze punkty albumowego programu. Choć trudno mówić tu o prawdziwych minusach, gdyż materiał jest na tyle spójny, atrakcyjny i optymalnie zmontowany, iż nawet te parę mniej przystępnych minut nie jest w stanie zaburzyć ogólnego wrażenia, zepsuć słuchaczowi frajdy z obcowania z muzyką Rowlanda.
Jest to zresztą ilustracja, która ‘kupuje’ odbiorcę pierwszymi dźwiękami i bez problemu ujmuje go swą wdzięczną naturą, sprawiając, iż ewentualne mankamenty schodzą na dalszy plan, szybko stają się błahostką. Łatwo zatem płytę polecić – szczególnie, że jest to jeden z tych nielicznych przykładów, jaki potrafi wkraść się w łaski melomana bez znajomości pełnego kontekstu. W przeciwieństwie do australijskiej zwierzyny soundtracku nie trzeba ujarzmiać, by stał się naszym pupilem – na dobre zadomowionym w podręcznym odtwarzaczu i zawsze radującym serce tak samo, jak przy pierwszym odsłuchu.
0 komentarzy