Trudno oprzeć się wrażeniu, że nie byłoby „Czarownicy”, gdyby nie „Królewna Śnieżka i Łowca”. Studio Walta Disneya zaczerpnęło z frekwencyjnego hitu Universalu baśniowo-mroczną atmosferę, ambiwalentne podejście do moralności bohaterów, zasadniczy rys oprawy wizualnej, wreszcie zatrudniło tego samego twórcę muzyki.
Można odnieść wrażenie, że James Newton Howard Howard otrzymał na tę pracę dużo czasu i pieniędzy. Ścieżka dźwiękowa zachwyca bogactwem i złożonością. Mając do dyspozycji baśniową konwencję, flirtującą z dorosłym, epickim kinem, kompozytor zręcznie lawiruje między słodką urokliwością, a mrocznym rozmachem. Tę pierwszą kreuje poprzez skandujące, elfmanowskie chórki, pogodne frazy skrzypiec oraz oczywiście przeróżne dzwoneczki, cymbały i inne „przeszkadzajki”. Udaje mu się dzięki temu stworzyć wrażenie zwiewności i lekkości muzyki („Welcome to the Moors”). Nic w tym może oryginalnego, ale działa.
W ramach pogodnej części kompozycji JNH serwuje także główny temat. Najpiękniej rozpościera go w finale „Maleficent Flies”. Jego dostojną, smyczkową rozłożystość wzmacnia tam wyrazistymi, potężnymi frazami dęciaków. Więcej serca słuchacz odnajdzie jednak w temacie związanym z księżniczką Aurorą. Wydaje się bardziej czysty, piękny w naturalny, niewymuszony sposób, chociaż niestety także nie do końca satysfakcjonująco wyeksponowany („Aurora and the Fawn”).
Howard podchodzi zresztą do tematyki w tradycyjny sposób, tworząc szereg melodii, które przyporządkowuje kolejnym wątkom i postaciom. W „Czarownicy” większe znaczenie od prezentacji najważniejszych motywów, ma przy tym ich zaskakujące unikanie. Co prawda wyraziście kształtują one charakter całej ścieżki, ale Howard znacznie chętniej sięga po doraźne melodie. Dzięki temu jego praca pod względem liczby samoistnych muzycznych pomysłów pozytywnie wyróżnia się na tle większość kompozycji do hollywoodzkich, wakacyjnych produkcji. Warto zwrócić uwagę chociażby na ekscentryczne, cyrkowe „The Army Dances” (znów ukłon w stronę Danny'ego Elfmana) czy skrzypcowe, liryczne „You Could Live Here Now”.
Liryki zresztą James Newton Howard zapewnia co niemiara. Z reguły są to utwory wyciszone, ostentacyjnie nieefektowne, jak delikatne „Prince Philip”. Równoważą je ścieżki mroczne i monumentalne. W trakcie słuchania płyty właśnie one sprawiły mi zresztą najwięcej frajdy. Można dać się ponieść brutalnej mocy „Path of Destruction” czy też „The Christening”. Ten ostatni dość ryzykownie operuje bardzo współcześnie brzmiącą perkusją, co, przy raczej staroświeckim rozmachu, nieco razi. W większym stopniu sprawia to jednak kłopot w filmie, nie na płycie. Na szczyty potęgi Howard wznosi się z kolei w mniej mrocznym, ale budzącym podziw szlachetnością barwy finałem „Maleficent Suite”.
Niewątpliwie jest się czym zachwycać, ale „Czarownicę” można określić raczej mianem „porządnej roboty”, a nie „olśniewającego dzieła”. Dlaczego? Po pierwsze materiał cechuje nikła oryginalność. Maestro wykazuje się pomysłowością i wysoką formą w tworzeniu zarówno świetnych tematów, jak i przepięknych aranżacji, ale środki, po które sięga, są już mocno osłuchane. Wydaje się także, że Howard nie pozwala dać się ponieść muzyce. Utwory są bardzo dopracowane, ale też trochę przekombinowane, przez co brakuje powietrza i rześkiej prostoty. Z tego też względu muzyka w dużej mierze ginie w filmie. Mimo jej ewidentnego potencjału, w zaledwie dwóch czy trzech scenach mocno zaznacza swoją obecność. Pod względem wydania płytowego dużo pretensji można mieć natomiast do montażu. Zamiast zaburzać chronologię utworów, producenci powinni wziąć ostry nóż i pokroić niektóre z nich, a parę wyrzucić. Całość wyśmienicie poradziłaby sobie w 50 minutach.
„Czarownica” prezentuje przy tym poziom, którego nie sposób zignorować. To bogata, dojrzała praca kompozytora, który jest już mistrzem w swoim fachu. Nawet jeśli w połowie płyty może zacząć brakować cierpliwości, warto dotrwać do efektownego końca. Tylko boleśnie bezbarwną nową wersję „Once Upon a Dream” lepiej sobie darować. Prezentuje ona bowiem nużącą monochromatyczność, która po pełnej koloru ścieżce dźwiękowej wydaje się przewrotną obroną tradycyjnego, nawet jeśli niezbyt oryginalnego podejścia.
Oj, jest się czym zachwycać!
J.N.H. zrobił w tym soundtracku coś naprawdę trudnego: ubrał postaci Maleficent i Aurory w nuty, idealnie oddając ich charaktery oraz rolę, jaką mają do odegrania w filmie.
Zapraszam do przeczytania mojej opinii:
http://enkacaffe.blogspot.com/2015/03/muzyczny-portret-czarownicy-czyli.html