„Mam przemożne uczucie, że do końca życia będę kręcił całkiem dobre filmy. I może zaliczę kilka wpadek, kilka zwycięstw, ale to właśnie ‘Magnolia’ jest, na dobre i na złe, najlepszym filmem, jaki kiedykolwiek zrobiłem.” – tak o swoim dziele wypowiada się sam reżyser. Ze stwierdzeniem tym trudno się kłócić. Nawet przyjmując, że od tego czasu Paul Thomas Anderson nakręcił lepsze opowieści, to i tak projekt z 1999 roku pozostaje jego przełomowym i najważniejszym dokonaniem.
Prywatnie twórca jest dużym fanem głosu Aimee Mann, czemu dał upust już w swoim debiucie, „Sydney”, w którym użył jej „Christmastime”. Nie dziwi zatem rozszerzenie tego wyboru w „Magnolii”, na potrzeby której wokalistka nie tylko użyczyła kilku innych przebojów, ale też napisała nowe hity, z których jeden – „Save Me” – przyniósł jej nominację do Oscara.
Statuetki ostatecznie nie udało się zdobyć (ta powędrowała do Phila Collinsa za „You'll Be In My Heart” z „Tarzana”), ale nie umniejsza to w żadnym stopniu piosence, która jest zarówno przyjemna, jak i ciekawa. Nie jest to jednak najlepsze, co Aimee dostarczyła filmowi. W jednej z sekwencji filmu bohaterowie na przemian wykonują bowiem refleksyjne „Wise Up”, które tym samym staje się wizytówką danej produkcji, o dużym wydźwięku.
Obie te piosenki znajdują się na oficjalnym soundtracku, na którym umieszczono jeszcze sześć innych ballad tej pani oraz jeden utwór instrumentalny (radosne „Nothing is Good Enough”). Z tych do gustu przypadło mi najbardziej drapieżne, rockowe „Momentum” (co ciekawe, wywołujące w filmie raczej irytację), choć każda jest na swój sposób ujmująca. I mimo dość jednolitego stylu artystki, jaki z pewnością trzeba (po)lubić, każda jest też odpowiednio inna. Razem tworzą solidną porcję grania o słodko-gorzkim posmaku.
Całość uzupełniają jeszcze trzy, nieco żywsze kawałki innych wykonawców – dwa od grupy Supertramp i jeden autorstwa Gabrielle (do pełni szczęścia zabrakło jedynie „Waiting” formacji The Devlins). Dodają one wydawnictwu punktów do różnorodności i nieźle kontrastują z hitami Mann, dobrze radząc sobie również na ekranie.
Stawkę zamyka natomiast skromny, bo zaledwie dwuminutowy wycinek oryginalnej ilustracji, autorstwa Jona Briona. Tytułowy motyw stanowi sympatyczne zwieńczenie songtracku, lecz w porównaniu z piosenkami wypada blado i jest na dobrą sprawę zbędny – szczególnie, że…
…znajdziemy go również w tej samej formie na końcu odrębnego wydania score’u tej samej wytwórni. Także oscylujący wokół 50 minut materiału, album proponuje nam dziewięć utworów, które wypełniają ruchome kadry tam, gdzie piosenki nie mogły lub zwyczajnie nie miały sensu zaistnieć. Mam tu na myśli głównie długie, wijące się po całej scenografii ujęcia, które dogłębnie przedstawiają nam bohaterów i miejsce akcji oraz skomplikowane zależności między nimi. Stąd właśnie na płycie takie kolosy, jak przekraczające 10 minut czasu antenowego „Showtime” oraz trzyczęściowe „Stanley / Frank / Linda's Breakdown”.
Już choćby to świadczy o nieco mniejszej, względem piosenek, atrakcyjności ilustracji, choć i ona jest jak najbardziej udana, wciągająca i doskonale sprawdza się nie tylko w wyżej przytoczonych scenach. Brion obrał w nich jednak mocno klasyczny kierunek, tworząc swoiste uwertury, tudzież mini-symfonie. To generalnie dość posępne granie o fatalistycznym zabarwieniu, iście marszowym tempie i bardzo monotonnej, męczącej naturze. Ale jednocześnie także sporej sile oddziaływania, wielce emocjonalne i niemniej emocjonujące.
Wyraźnie słychać przy tym inspirację wielkimi gatunku, co ma zapewne związek w tym, że część z nich pojawia się w filmie – „Also Sprach Zarathustra” Straussa, motyw „Habanera” z „Carmen” Bizeta, „Taniec węgierski nr. 6” Brahmsa i „Bolero” Ravela (a także kompozycja „Whispering” tria Coburn- Rose-Schonberger). Poza tym gronem oczywiste są także skojarzenia ze słynnym „Adagio for Strings” Barbera (rzewne „Jimmy's Breakdown”) oraz powstałą chwilę wcześniej „Cienką czerwoną linią” Zimmera („I've Got a Surprise for You Today”).
Te zapożyczenia, cytaty i/lub inspiracje (bo o perfidnych kopiach absolutnie nie ma tu mowy) nie pomagają niestety w odbiorze ścieżki, która sama w sobie jest wystarczająco ciężka, by sprawić problem niejednemu, co mniej cierpliwemu odbiorcy – i to mimo kilku lżejszych fragmentów, jak optymistyczne „So Now Then” lub, wciśnięta nieco bez sensu w sam środek materiału, króciutka czołówka fikcyjnej stacji WDKK. Nie łatwo wszak przyswoić tak monstrualną mozaikę, a tym bardziej ją pokochać – nawet po uprzednim obejrzeniu filmu.
To zresztą w nim elegancka, stylowa i niesamowicie kunsztowna ilustracja Briona błyszczy w całej okazałości. Tylko i wyłącznie razem z obrazem muzyka tworzy niesamowite doświadczenie, które warto przeżyć choć raz. 3,5 nutki, które wystawiam obu wydawnictwom, są zatem sprawą drugorzędną – „Magnolię” tak czy siak, na dobre i na złe, gorąco polecam.
0 komentarzy