Max Rockatansky to – obok kangurów, misia Koala, bumerangu i Krokodyla Dundee – największy towar eksportowy Australii. A przy tym także najbardziej kultowy twór tamtejszej kinematografii. Wiek mu jednak nie służy. Dziś pierwsza produkcja z jego udziałem stanowi jedynie efektowną ramotkę klasy B. Lecz łatwo zrozumieć jej status – prosta historia, szybkie tempo, widowiskowe pościgi pełne prawdziwych wyczynów kaskaderskich, specyficzny klimat bezdroży i elektryzujący Mel Gibson w roli tytułowej robią swoje.
Upływające lata nie były również zbyt łaskawe dla ścieżki dźwiękowej, choć ta ma, mimo wszystko, trochę więcej do zaoferowania odbiorcy. Ilustracja zmarłego jeszcze w latach 90. Briana Maya (nie mylić z gitarzystą grupy Queen, który również romansuje z kinem) imponuje przede wszystkim energią i wylewającym się w nut testosteronem. W tym tkwi zresztą jej moc, bowiem z perspektywy czysto technicznej jest to archaiczna, odrobinę toporna już praca.
Nie pomaga przy tym fakt, iż jest to kompozycja o charakterze przede wszystkim funkcjonalnym. Na ekranie spisuje się zatem bezbłędnie, lecz już poza nim bywa męcząca. Na plus trzeba jednak zapisać krótki czas trwania albumu, jak i poszczególnych utworów, co wespół z ich intensywnością tworzy ciekawe doświadczenie, które potrafi się obronić także bez znajomości kontekstu. Minusem jest natomiast kiepska jakość dźwięku, którego nigdy tak naprawdę nie odrestaurowano, co sprawia, że underscore bywa chwilami naprawdę irytujący.
Szczęśliwie, przy całej swojej naturze, jest to nawet melodyjny soundtrack, który choć nie porwie nas konkretnymi tematami, jakie pamiętać będziemy na długo po wybrzmieniu ostatnich fraz, to jednak potrafi być atrakcyjny. Dowodem tego już choćby „Main Title”, w którym od razu zwracają uwagę pędzące smyczki – notabene główny element tej pozycji, jaki rozwija się z każdym kolejnym utworem.
Sekcja smyczkowa stoi przy tym nie tyle bezustanną akcją, co niesłabnącym napięciem. Osiągając apogeum emocji w takich momentach, jak „Max Decides on Vengeance”, „Flight from The Evil Toecutter” czy króciutkie „Jesse Searches for Her Child”, niejednokrotnie przywołuje na myśl pełne suspensu kompozycje Bernarda Herrmanna do filmów Alfreda Hitchcocka – i bynajmniej nie jest to zarzut. Siła oddziaływania w konkretnych scenach ma tu zresztą podobny, równie wysoki wydźwięk. Muzyka niejednokrotnie niesie ruchomy obraz na swoich barkach, stanowi dlań niezastąpiony motor napędowy, bez którego ogólne wrażenie z seansu byłyby o wiele słabsze.
Być może dlatego na płycie najbardziej wyróżniają się te nieliczne momenty liryczne, przy których można złapać oddech. „We'll Give 'Em Back Their Heroes”, „The Beach House” oraz, dodana dopiero we wznowieniu z lat 90., końcowa suita (począwszy od pojawiającego się w pierwszej minucie, pięknego saksofonu – wywodzącego się bezpośrednio od tematu żony Maxa, jaki w jednej ze scen gra Joanne Samuel, a który napisał Nic Gazzana), wnoszą do materiału odrobinę rozluźnienia, nieco potrzebnego danej historii romantyzmu. Na ekranie odpowiednio je wyeksponowano, potrafią wpłynąć na emocje. Są także najprzyjemniejszymi w odsłuchu punktami tracklisty, stosownie ją ubarwiając.
Gdyby nie sukces samego filmu, z całą pewnością muzyka Briana Maya przepadłaby w świadomości melomanów. I rzeczywiście – nie jest to tytuł, jaki można polecić każdemu. Specyfika ścieżki, jej agresywność i pozbawiona większych ambicji prostota nie są, o dziwo, jej słabym punktem, a czas z nią spędzony trudno spisać na straty. To intrygujący początek tej szalonej serii.
P.S. W filmie pojawia się jeszcze piosenka „Licorice Road” w wyk. Robiny Chaffey.
0 komentarzy