Mimo wciąż nasilającego się w Hollywood twórczego uwiądu, który odstawia na boczne tory oryginalne pomysły, hołdując komiksom lub innym istniejącym już markom, aż trudno uwierzyć, że po blisko 30 latach kolejny „Mad Max” wchodzi do kin. Niezwykle burzliwa historia filmu, który przez ostatnie dwie dekady był niemal w ciągłej gotowości produkcyjnej, mówi sama za siebie – to cud, że powstał. I jeszcze większy, że tak dobrze się udał – bez Mela Gibsona w roli tytułowej, bez nadmiaru CGI, bez zaniżonej kategorii wiekowej…
Zdecydowanie największym zaskoczeniem jest tu jednak ścieżka dźwiękowa. Z oczywistych względów żaden z poprzednich kompozytorów nie mógł się nią zająć. Niemniej wybór kogoś takiego, jak oscylujący na pograniczu kina Junkie XL (Tom Holkenborg), nie napawał optymizmem – zwłaszcza, gdy nie brak wielkich w tej branży, jakich dobrze byłoby usłyszeć w danym projekcie, którym nie straszne byłoby wejść w buty Maurice’a Jarre’a. Również pierwsze zapowiedzi filmu, z podłożoną już muzyką oryginalną, nie zapowiadały nic szczególnego – ot nieustające, agresywne walenie ‘w gary’, bez ładu i składu.
I rzeczywiście. Dużo tu, tak charakterystycznej dla holenderskiego DJ-a, ostrej łupanki, która przy pierwszym podejściu, jeszcze bez znajomości kontekstu, lekko mnie odrzuciła. Szczególnie, że początek rozbuchanego wydania elektronicznego, to w dużej mierze męczący underscore z paroma jedynie momentami chwały. Czystej, nie sprawdzającej się poza ekranem tapety sporo również w dalszej części materiału, jaki potrafi się dłużyć już w standardowej edycji, a co dopiero w kolosie pokroju Deluxe.
Gdy już jednak akcja się klaruje, a Junkie dociska pedał gazu, wtedy warto zapiąć pasy, gdyż kapcie same spadają już przy pierwszym uderzeniu. Jego ilustracja jest niezwykle żywa, mocarna. Bezkompromisowa i bezlitosna dla uszu, ale też niegłupia, wielce ekspresyjna i niesamowicie emocjonująca – nie tylko na dużym ekranie, gdzie sprawuje się wyśmienicie. Część jej elementów, jak gitara elektryczna i bębny, pełni zresztą integralną część świata przedstawionego, miejscami sprawiając wrażenie jakiegoś dziwacznego widowiska na żywo (notabene jest to tytuł idealny na koncert połączony z projekcją filmu – Krakowie, działaj!). Jej potężna dynamika i chwytliwość materiału, połączona ze swoistym minimalizmem nut (dwa-trzy powracające ciągle tematy, jednolite instrumentarium oraz brzmienie), idzie jednocześnie z duchem poprzednich części, jak i sprawia, że te jawią się niczym dziecinna igraszka.
To bez cienia przesady najbardziej bombastyczny score całej serii. Acz – za wyjątkiem małego mrugnięcia okiem, tudzież niewielkim przedmiotem – pozbawiony jakichkolwiek dźwiękowych koneksji z nią. Powinien być traktowany jako kompletnie oddzielne dzieło, początek nowej trylogii (na jaką wszak, wcielający się w głównego bohatera Tom Hardy, już kontrakt podpisał). W swojej klasie gotów byłbym nawet połasić się o przedrostek ‘arcy’, gdyż jakkolwiek trzeba choć trochę lubować się w takich klimatach, to naprawdę trudno o coś bardziej okazałego, dosadniejszego w temacie, lepiej współgrającego z filmem (znakomity niekiedy spotting, początkowa oszczędność w operowaniu muzyką). Aczkolwiek z drugiej strony nie jest to, mimo wszystko, absolutnie nierozerwalny mariaż obrazu z nutami.
Praca Holkenborga – tuż po osiągnięciu apogeum akcji we wspaniałym duo „Brothers In Arms” (częściowo wykorzystanym w trailerach filmu) / „The Chase” – obiera zresztą niespodziewanie klasyczną formę. Zaczyna wypełniać ją liryką i uderzający we właściwe tony niezwykły dramatyzm, skąpany w epickim, lecz nie przesadzonym patosie. I choć maestro ani na moment nie rezygnuje ze swojego języka, to trudno oprzeć się wrażeniu, że gdzieś nad tym wszystkim unosi się duch Jarre’a oraz Kina Nowej Przygody.
Taka zmiana koncepcji nie tylko jednak nie gryzie się z wybuchowym action scorem, ale i perfekcyjnie się z nim zazębia, czego dowodem jeden z najdłuższych motywów soundtracku, monumentalny „Immortan”, od którego nie idzie oderwać uszu. Doskonały to zresztą przykład bogactwa tej ścieżki – pełny detali, intrygujących pasaży melodycznych i pomysłów, być może jakościowo gorszych od dokonań legendarnego Francuza, lecz ani trochę nie ustępujący im sugestywnością, siłą oddziaływania. Ta jest tak duża, że aż ma się ochotę usiąść za kółkiem i wykrzesać z siebie: Oh what a score, what a lovely score!
Właściwie największym problemem tej ścieżki dźwiękowej (oprócz znikomej oryginalności) pozostaje forma wydania. Obie dostępne wersje są ciut za długie. Deluxe potrafi niekiedy wręcz przytłoczyć odbiorcę, co nigdy nie jest miłym uczuciem. Z drugiej strony, to właśnie na tej edycji znajdziemy ważne tematy oznaczone dopiskiem bonus track oraz wszystkie utwory w ich pełnych wersjach, z których przynajmniej kilku – jak przywołane wcześniej „Brothers In Arms” – absolutnie nie wyobrażam sobie przyciętych w żaden sposób. Na całe szczęście wszystko i tak sprowadza się do elektronicznych plików, które po ściągnięciu na dysk można sobie dowolnie dopasować do własnych potrzeb.
Tak czy siak, trudno jest zignorować „Mad Max: Fury Road”, który obok „Jupiter Ascending”, stanowi jedną z najbardziej imponujących ilustracji roku i, na dziś dzień, chyba też największą niespodziankę sezonu. Gorąca, pełna rozmachu i charyzmy ścieżka. Polecam!
Recenzja świetna, ale zachwytu nad muzyką nie rozumiem. Gdzieniegdzie kilka fajnych pomysłów brzmieniowych, dobry, pędzący motyw główny, ale to tyle. Monolit. A rytmy perkusyjne zbyt przypominają Man of Steel. W filmie też muzyka działa efektownie tylko w momentach, gdy łączy się z dźwiękiem diegetycznym.
Ja tam cenię bardzo. I mocno się zastanawiam gdzie można kupić wersję deluxe, bo w pl jak na razie trafiam tylko jednopłytowe wydania.
@animowany – tylko poprzez itunes i tym podobne rzeczy, to nie wyszło na krążku, bo jest zwyczajnie za długie, zatem do nabycia jedynie w wersji elektronicznej
Redemption dwa oczka? But why.
Wersja deluxe na amazonce.co.uk tanio.
Horror, horror, horror. 2 nutki.