Zaskakująco duży sukces krwawego rozdziału życia Maxa Rockatansky’ego, zaowocował tym, co nieodzowne – sequelem. George Miller dostał znacznie większy budżet i wysmażył ciekawszy skrypt, czego rezultatem „Mad Max 2”, znany także jako „Wojownik szos” (z czasem doszło do fuzji obu tytułów) – film zdecydowanie bardziej widowiskowy i dopracowany od oryginału, a co za tym idzie lepszy, nawet jeśli miejscami o wiele głupszy.
Oprócz reżysera i powtarzającego rolę tytułową Mela Gibsona, swoje stanowisko zachował także kompozytor, Brian May (większość ekipy Miller wymienił). Z jednej strony nie dziwota – wszak muzyka działa w pierwowzorze bez zarzutu i pozwoliło to zachować ciągłość serii, dając tym samym możliwość do naturalnego rozwoju ścieżki dźwiękowej. Z perspektywy czasu i kolejnych części można jednak nieco żałować tej decyzji. ‘Mad May’ niezbyt zmienia bowiem swoje podejście, czego efektem praca nieco gorsza od pierwowzoru.
Na dobrą sprawę brak tutaj konkretnych, jakkolwiek zapadających w pamięć tematów – zamiast tego mamy chaotyczne zrywy orkiestry, które mieszają się z ciężkim, poza filmem często trudnym do przejścia, underscorem. Co więcej, z dziewięciu zamieszczonych na albumie utworów trudno w ogóle wyróżnić jakiś wyznacznik jakości – wszystkie są do siebie bliźniaczo podobne, mają jednakowe brzmienie i to samo, jednostajne tempo.
Ponieważ Max już się nie mści, lecz jedynie usiłuje przetrwać w świecie anarchii, toteż May kompletnie porzuca lirykę, która wniosłaby do materiału nieco zróżnicowania i odpoczynku. Od początku do końca przewodzi zatem posępne granie, pozbawione osobliwej finezji oryginału. Co prawda action score ponownie potrafi rozsadzić ekran, ale czyni to tym razem w sposób wyjątkowo przesadzony i natrętny, a w dodatku mocno rwany, jakby bez pomysłu na kolejne sekwencje – byle głośniej, byle szybciej, byle dalej…
Na albumie z kolei – krótszym od poprzednika (!) i zbędnie zaprawionym nieprzyjemnymi efektami dźwiękowymi – przeważa raczej wyjątkowo nudne budowanie napięcia. Na dobrą sprawę jedynie „Marauder's Massacre” posiada w sobie choć trochę chwytliwej dynamiki, to coś, do czego chciałoby się wracać. Reszta ścieżek przykuwa uwagę jedynie w paru momentach (np. końcówka „End Title”). Niby czuć tu większy rozmach, lepsza jest też jakość nagrania i strona techniczna. Ale generalnie soundtrackowi daleko do efektu wow, a bliżej do zwyczajnie męczącej tapety.
Kompozytor nie sili się tu zresztą na jakieś ciekawsze eksperymenty, zabawę nutami lub wariacje starych tematów. Jego muzyka jest może i efektowna, wartka, lecz także toporna, pozbawiona charyzmy, osobowości, antypatyczna (wliczając w to temat Maxa – niesamowicie smętny, jak na bohatera filmowej legendy). Nawet w połowie nie angażuje tak, jak score do pierwszej części. Inna sprawa, że i sequel pozbawiony jest tego samego bagażu emocjonalnego, jakiegoś dramatycznego haczyka – to jedynie bezmyślna gonitwa po pustyni. Co oczywiście nie znaczy, że nie można jej było lepiej zilustrować.
„Mad Max 2: The Road Warrior” ma oczywiście duże grono zwolenników, którzy gotowi są bronić każdego aspektu produkcji. Niemniej muzycznie, zważywszy na jej epicki temat, kapci nie zrywa. Dodatkowo płyta sama w sobie jest po prostu kiepska – źle zmontowana, wybrakowana i niezbyt atrakcyjna dla melomana. Przereklamowana pozycja, dokładnie na 2,5 nutki, którą spokojnie można sobie darować – tak względem danej serii, jak i całego gatunku.
P.S. W Wielkiej Brytanii i Japonii wydano płytę z 12 utworami – ilość materiału jest tam jednak ta sama. Istnieje także trudna do zdobycia, rozszerzona edycja Warner Bros. na 21 ścieżek, które zamykają się w blisko 50 minutach grania.
0 komentarzy