Mimo obecności zwyczajowo znakomitej Penélope Cruz, „Mama” jest dość przykrym filmowym przeżyciem. Poważny problem tonie w telenowelowej konwencji, a im bliżej końca, tym natężenie kiczu rośnie. Rzecz byłaby nie do zniesienia, gdyby nie zaskakująco stonowana, daleka od oczywistości ścieżka dźwiękowa Alberto Iglesiasa.
Kompozytor wcale nie zamierza bowiem pomagać reżyserowi w wyciskaniu łez, ani wzmacniać jego cukierkowych zagrywek. Woli schować emocje, wyzwolić muzyką odrobinę niejednoznaczności. Choć wizja Iglesiasa zdaje się odcinać od nieznośnego stylu filmu, nie kłóci się z nim, pozostaje ilustracyjnie użyteczna, nawet jeśli odrobinę osobna.
„Mamę” charakteryzuje ogromna skromność. Wiele utworów opiera się jedynie na czystym fortepianie, którego melancholijne brzmienie wnosi pewien wyciszony romantyzm. Chociażby w „No duerme”, gdzie początkowo odzywa się charakterystyczny dla Iglesiasa dynamiczny akompaniament, wkrótce przestrzeń zostaje uwolniona dla lirycznej, łagodnej melodii, pozbawionej chwytliwości, ale na swój sposób urzekającej.
Iglesias komponuje przy tym szereg tematów. Nie są one szczególnie wyraziste, ale subtelnie różnią się nastrojem. W utworze „Siberia” chociażby wprowadzony został senny motyw dziewczynki, Nataszy. Ma on z lekka rosyjski posmak, a także pewien wewnętrzny niepokój i mrok. Zawsze, gdy pojawia się w trakcie seansu, wywołuje złe przeczucia.
Dla równowagi miłość między główną bohaterką a jej synem podkreśla bardziej urokliwy walczyk. Brzmi on, jakby był odtwarzany z płyty winylowej, jest bardzo staroświecki, zdaje się lekko zakurzony. Zaskakująco dobrze sprawdza się w scenie meczu piłki nożnej młodzików, a potem niesie ze sobą ciepło i uczucie, przy braku łzawości, czy emocjonalnej wylewności.
Iglesias często podszywa swoje fortepianowe, eleganckie tematy akompaniamentem, który uniemożliwia ich jednoznaczne brzmienie. Czasem pojawia się zapętlone, dynamiczne tło, a czasem chropowate smyczki, które charakteryzują się nieco większą agresywnością. Iglesias zgodnie ze swoim ostatnim zwyczajem wplata też jazzujące zagrywki, aby tylko nie utopić muzyki w zbyt prostym liryzmie.
W pewnym stopniu ścieżka dźwiękowa do „Mamy” przypomina „Przelotnych kochanków”. W obydwu przypadkach muzyka o parę poziomów przerasta film, ucieka od jego jednoznaczności, sięga po nietypowe środki. Sprawdza się w obrazie, a zarazem niesie ze sobą znacznie więcej twórczej inteligencji. Obydwie te kompozycje nie są też niczym nowym dla Iglesiasa. Ich monotonia i skromność pozwalają kompozytorowi na szlifowanie najważniejszych cech stylu – emocjonalnej powściągliwości i gorzkiego romantyzmu.
Bez wątpienia „Mama” powinna trafić do fanów Alberto Iglesiasa, którzy znajdą tu wszystko, za co go kochają. Tym niemniej każdy, kto lubi się czasem zanurzyć w stonowanej, acz romantycznej atmosferze, nie powinien tej pracy przegapić. Mimo skromności potrafi bowiem pochłonąć bez reszty i nawet jeśli nie zapadnie w pamięć pojedynczym tematem, pozostawi ulotny posmak, który chce się czuć jak najdłużej.
0 komentarzy