Biografie znanych postaci mają to do siebie, że są strasznie sztampowe. Wszystko idzie wokół jednego, prostego szablonu: początki, sukces, upadek, powrót, ewentualnie śmierć. Czasami pojawi się coś mniej oczywistego, opartego o wycinek z życia artysty. Tak jest w przypadku życiorysu Briana Wilsona – wokalisty, basisty i kompozytora The Beach Boys, o którym opowiada „Love & Mercy”. Film skupia się na dwóch momentach z życia artysty: przy pracy nad „Pet Sounds” (tu muzyk ma twarz Paula Dano, który za tą rolę otrzymał nominację do Złotego Globu) oraz na latach 80. (John Cusack), kiedy był stanie uśpienia pod wpływem kontrowersyjnego terapeuty, dr Landy’ego (niezawodny Paul Giamatti).
A skoro film jest o muzyce, to potrzebował odpowiednią oprawę. Producenci sięgnęli po Atticusa Rossa – kompozytora znanego ze współpracy z Trentem Reznorem oraz Nine Inch Nails. Maestro wpadł na bardzo prosty pomysł wplecenia do swojej ambientowej oprawy fragmentów taśm z sesji nagraniowych płyty „The Pet Sounds”. Pytanie po jaką cholerę tak udziwniać? Odpowiedź jest bardzo prosta: w ten sposób jesteśmy w głowie naszego bohatera.
Chory psychicznie facet, który słyszy głosy i dźwięki (przelewa je na nuty). Może to poza ekranem wywołać lekką dezorientację oraz chaos. Słychać to mocno już w otwierającym całość „The Black Hole” – krótkie, ale bardzo intensywne doświadczenie zakończone gwałtowną ciszą. I w ten sposób te dziwne fragmenty z początku układają się w „Don’t Worry Baby” – jedną z wielu piosenek, które usłyszymy. Nie brakuje mrocznych tematów, jak niemal mantryczne „Silhouette” (nie pozwala go ujarzmić ani miła wokaliza, ani łagodne, ciepłe klawisze pod koniec) czy „Losing It” (w drugiej połowie nasilają się odgłosy sztućców ocierających o talerze podczas posiłku).
Jednak prawdziwym sercem tego przedsięwzięcia jest niemal kojące „Believe” z przepięknym fortepianem. W połowie utworu wszystko zmienia się jednak diametralnie przez obecność perkusji, przewijającej się w tle gitary elektrycznej oraz pomruków. Wcześniej swoista nadzieja pojawia się też we fragmentach „I’m Right Here”. Nawet wplecione dialogi stają się integralną częścią muzyki i, co ważniejsze, nie wywołują irytacji („The Bed Montage”, gdzie odgłosy sklejają się ze sobą i ze śpiewanymi fragmentami „Don’t Worry Baby” oraz „California Girls”), co może wynikać z tego rodzaju eksperymentów. Najlepszą sztuczką zaserwowaną przez producentów jest utwór „God Only Knows”. Najpierw słyszymy jak buduje go grający na fortepianie Brian Wilson (młodsze wcielenie), by przejść do wersji znanej z albumu. Tak samo zrobiono w filmie, dzięki czemu przejście to było bardzo płynne.
Skoro to film o jednej z najważniejszej postaci kalifornijskiej grupy opowiadającej o surfingu, dziewczynach i imprezach, to nie mogło zabraknąć też najlepiej sprzedającego się singla zespołu w postaci przyjemnego „Good Vibrations” oraz tytułowego „Love & Mercy”. Ta druga piosenka pojawia się na samym końcu filmu w wersji koncertowej – śpiewana przez samego Wilsona. Natomiast zwieńczeniem płyty jest „One Kind of Love”, które zostało napisane specjalnie na potrzeby filmu (nominacja do Złotego Globu).
„Love & Mercy” to kompletnie nieoczywisty mashup kompozycji The Beach Boys połączony z ambientowym światem Rossa. I o dziwo, nie ma zgrzytu, a score zgrabnie i bezboleśnie dopełnia się z piosenkami. Jedno bez drugiego nie może istnieć. Na ekranie robi to kolosalne wrażenie, chociaż poza nim wielu słuchaczy może nie polubić plamy dźwiękowej serwowanej przez najbliższego wspólnika Trenta Reznora. Jednak jest to praca bez słabych punktów, pełna miłości.
0 komentarzy