Komedia romantyczna to taki specyficzny gatunek filmowy, który – podobnie, jak animacja – pozwala często rozwinąć kompozytorom skrzydła i pokazać się od innej niż zwykle strony. Tytuły takie, jak "The Holiday", "While You Were Sleeping", "Gigli", czy "Love Actually" mówią same za siebie. Z drugiej strony nie jest to gatunek łatwy, bo choć okazji do stworzenia niezapomnianych, bajecznych tematów jest mnóstwo, to jednak rządzi się on na tyle specyficznymi prawami, że często taka ilustracja może zostać przekombinowana lub tak przesłodzona, iż trudno przez nią przebrnąć bez skrzywienia. Tak więc oprócz ww tytułów, mamy też cały szereg ilustracji, które przepadły w odmętach czasu lub zostały pogrzebane już na starcie przez samych słuchaczy. Na szczęście najnowsza kompozycja Christophera Younga nie powinna podzielić tego losu. Jest po prostu zbyt dobra.
Już od pierwszych nut sympatycznego utworu tytułowego daje o sobie znać przepiękna swoboda kompozytorska, jak i ogromne zapasy energii, kryjące się w prostych w sumie tematach. Tych z kolei jest na tyle dużo, że niemal każdy utwór, to jakiś nowy motyw, nowe rozwiązanie i nowa, wciągająca melodia. Young bawi się tu na całego wykorzystując gamę różnorakich pomysłów, sprawiających wrażenie naprawdę niebanalnych rozwiązań, mimo iż wykorzystuje w nich tradycyjne instrumenty. Przeważają gitary, smyczki, cymbałki, fortepian i delikatna perkusja. Do tego dołącza miejscami harfa, marimba, basy, kontrabasy i wiolonczele, oraz "czynnik ludzki", czyli np. klaskanie (świetne "Crystal Flowers") albo głosy, które nucą konkretną melodię i/lub słowa (rewelacyjne w swej prostocie "It's MMM… Good", oraz zwyczajnie piękne "Not Really Postlude" i "Fast Toward the Eye…"). Finalny efekt wyzwala u słuchacza masę pozytywnych uczuć, relaksuje i wprawia w odpowiedni nastrój, jednocześnie sprawiając, że muzyka wydaje się bardzo świeża i hmm… wyzwolona z okowów klasycznej kompozycji.
To oczywiście tylko pozory, bowiem ilustracja ta jest klasyczna niemal do bólu. Wszystkie tematy skrojone są tu niemalże pod linijkę (co bynajmniej nie jest zarzutem), trzymają wysoką klasę i styl, a chwilami wręcz dostojnie sączą się z głośników. Zachowana została też ciągłość i jedność kompozycyjna, a wszystkie ważniejsze motywy co jakiś czas powracają w różnych aranżacjach i odmianach. Słowem: wszystko jest tu pod kontrolą, a wrażenie przypadkowości to jedynie zmyłka. Co ciekawe, brak tu też dynamiki, swoistego action-love-score, jaki często można spotkać w takich pracach. Utwory są rytmiczne, często taneczne wręcz, a niektóre są żywsze od pozostałych, ale nie ma tu ani jednego momentu, w którym muzyka nagle rusza do przodu i pędzi na złamanie karku, aby szczęśliwie eksplodować na koniec całą orkiestrą. Wręcz przeciwnie – każda ścieżka toczy się w swoim tempie, nieco leniwie podążając do przodu, co pozwala bez problemu zagłębić się w szczegóły i tylko zwiększa radość z odsłuchu.
Co go natomiast odrobinę psuje, to odstające od całości momenty dramatyczne. Mniej więcej w środku płyty ("Vodka Logic", "Mind Noise") muzyka staje się nagle nieco posępna, pojawia się niezbyt atrakcyjny underscore – wkracza odrobina nudy i monotonności, co tworzy niepotrzebny dysonans. A przecież można było tego z łatwością uniknąć, odpowiednio skracając krążek o te 10 minut stricte ilustracyjnego materiału. A tak całość robi się zwyczajne za długa i traci na atrakcyjności. Trochę szkoda.
Na szczęście dodatkowe utwory (od 17 do końca), oznaczone jako bonus, zacierają choć w połowie ten niesmak. Trudno mi powiedzieć, czy występują one w filmie, gdyż w momencie pisania tych słów nie dotarł on jeszcze do Polski – niemniej sprawiają wrażenie bardziej fragmentów inspirowanych ruchomym obrazem, aniżeli pełnoprawnej ilustracji. Nie odstają co prawda od pozostałych ścieżek klimatem, instrumentarium, czy poziomem, ale mają nieco inny, jakby bardziej podniosły charakter – co stanowi świetne uzupełnienie dla swobodniejszej części partytury.
Ciekawym jest, że w dość krótkim odstępie czasu ukazały się dwa podobne filmy z tego samego gatunku, posiadające równie intrygującą oprawę muzyczną. I choć urzekł mnie Randy Edelman swoim irlandzko-beztroskim "Leap Year", to jednak przyznam, że muzyka Younga zrobiła na mnie większe wrażenie – jest bardziej niezwykła, wielce pomysłowa i ciekawsza, przez co daje też nieco więcej satysfakcji. I choć oba te tytuły gorąco polecam, to Young otrzymuje ode mnie dodatkowy plus. To kolejna praca tego kompozytora, która bezsprzecznie udowadnia, iż jest on prawdziwym muzycznym kameleonem – istnym wirtuozem filmowej ilustracji, a nie tylko specem od grozy i gore. I ma on wciąż sporo do powiedzenia i zaoferowania, co mam nadzieję będzie nam dane usłyszeć jeszcze nie raz.
0 komentarzy