J.J. McQuade to jedna z najbardziej ikonicznych postaci w bogatej karierze Chucka Norrisa. Człowiek bez strachu – jak zwie się film na Filipinach – mimo ponad 20 lat na karku oraz kiepskiej, kiczowatej historyjki, jaka śmieszyła już w dniu premiery, nadal pozostaje sztandarowym wizerunkiem aktora, a nazwisko to obiło się o niejedne uszy, nawet osób nie gustujących na co dzień w kopanej poetyce brodacza z Oklahomy. Ta sympatyczna ramotka z pewnością przepadłaby jednak w filmografii Norrisa, gdyby nie dwa elementy, jakie przyczyniły się do kultu danego dzieła. Jednym z nich jest obsada (David Carradine jako ‘bad guy’ oraz dziewczyna Bonda, Barbara Carrera jako ‘eye candy’). Natomiast drugim jest oczywiście muzyka.
Za ścieżkę dźwiękową odpowiada Włoch, Francesco De Masi – szanowany dyrygent i kompozytor słynący głównie z ilustrowania spaghetti westernów oraz ichniego kina sandałowego, przez co bywał określany mianem „Morricone dla biednych”. W rzeczywistości jednak De Masi zaczął udzielać się w tym kinie nieco wcześniej od słynnego Ennio i choć styl obu panów posiada wyraźne elementy wspólne, to jednak trudno tu mówić o wzajemnym kopiowaniu się.
Niemniej takie wrażenie sprawia „Lone Wolf McQuade”. Wydana jeszcze w latach 80. na winylu sygnowanym logiem That's Entertainment i Citadel Records (12 utworów), a dekadę później wznowiona przez Varese (24 utwory, przedmiot recenzji), muzyka ta wydaje się żywcem wyjęta z najpopularniejszych prac Morricone. Podobne brzmienie i melodyka, znajome, nierzadko epickie chóry i wokalizy, zbliżone instrumentarium, chwytliwe tematy, w których pojawiają się, jakże charakterystyczne dla tego podgatunku, pogwizdywanie, solowa trąbka oraz harmonijka – to wszystko znajdziemy właśnie w „Samotnym wilku…”.
Tym samym soundtrack ten nie porywa oryginalnością – nieważne, czy to na polu ogólnym, olbrzymiej działce maestro Ennio lub skromnym poletku samego De Masi. Lecz w zamian stanowi bardzo atrakcyjny oraz niezwykle lotny, przystępny kawałek filmówki, jakiego aż chce się słuchać, i do którego nie raz powrócimy. Szczególnie, że rzeczony album zamyka się w zjadliwej godzinie materiału, jaki pozbawiony jest na dobrą sprawę ciągnących się jak guma, niewygodnych w odsłuchu pokładów irytującego underscore’u.
Owszem, De Masi bywa nierówny i lubi się powtarzać (temat przewodni powraca nad wyraz często w niezbyt zróżnicowanych aranżacjach), te kilka sekundowych, nijakich utworów („Nice Wolf”, „Party Brawl”, „Sally Bedside”…) niewiele wnosi do całości i spokojnie można je było wywalić. Nie brakuje także czystej, niezauważalnie przechodzącej przez głośniki tapety, a nad całością unosi się bezustanny, zakrapiany dużą ilością archaicznej elektroniki kiczowaty klimat. Ale cóż z tego, skoro niepomiernie większe wrażenie robi symfoniczny rozmach i całkiem niemała fantazja tej ilustracji, a takie fragmenty, jak „Observation of Jefe”, „Jefe Loses Teeth”, czy druga połowa „Rawley's Arsenal” (oraz, rzecz jasna „Main Title” i „End Credits”), to prawdziwa woda na młyn, nawet jeśli finalnie wylądują one w szufladce/zakładce/folderze wstydliwych przyjemności.
Jeśli zapomnieć o mankamentach, wątpliwej jakości pochodzeniu ścieżki oraz jej mało wyrafinowanej stylistyce, to godzinka spędzona w towarzystwie „Samotnego wilka McQuade’a” może sprawić nawet więcej satysfakcji, niż katowanie po raz kolejny „Tańczącego z Wilkami”. Co bardziej szanujący się melomani będą co prawda kręcić nosem na podobne porównania, jak i samą muzykę De Masiego. Nie zmienia to jednak faktu, że ta ostatnia to czysty fun, wart (przynajmniej częściowo) podobnych grzeszków. Stąd moja finalna ocena wynosi nawet nieco więcej, jak 3,5 nutki.
Jest to stosunkowo niedawno odkryta przeze mnie muzyka od kompozytora, którego raczej do tej pory omijałem. Warto było, bo jak w recenzji zostało toładnie podsumowane – czysty fun! Troszkę wchodzący z buciorami na twórczość Morricone, ale przecież De Masi niejeden już ząb zjadł na spaghetti westernach. Ode mnie więc 4 🙂