Minęło już trochę czasu odkąd miałem okazję słuchać nowej płyty Thomasa Newmana – dwa lata od premiery "Jarhead" i "Cinderella Man", a "The Good German" wciąż czeka na swoją kolej – i oto jest! I muszę przyznać, że warto było czekać. "Little Children" absolutnie mną bowiem zawładnęło i spełniło wszelkie oczekiwania, jakie wobec tej pozycji miałem (choć tych nigdy nie mam za wiele – tak na wszelki wypadek). Wprawdzie filmu jeszcze nie udało mi się obejrzeć, ale jestem świadom tego, iż jest to kameralna i bardzo osobliwa produkcja, niosąca ze sobą spory ładunek emocjonalny, w którym mnóstwo jest intymności i seksualności. I choć o to ostatnie trudno płytę posądzać, o tyle wszystko inne występuje całkiem okazale.
"Little Children" to trochę inny Newman, niż dotychczas. Tyleż tu bowiem wspomnianych emocji, intymności i niedopowiedzeń, co zabawy, frywolności, życia. Trudno mi inaczej to opisać, jak mariaż "In the Bedroom" z "American Beauty", gdyż nie ma po prostu innej takiej pozycji w jego dorobku. I tak jak "American Beauty" porywało fenomenalnym "Weirdest Home Videos", tak "Little Children" już od pierwszych dźwięków "Snack Time" czaruje naszą wyobraźnię. To zabawa – niczym nieskrępowana swoboda w komponowaniu, radość z tworzenia coraz to nowych, często dziwacznych melodii i zwyczajna ludzka ciekawość świata wyrażona za pomocą muzyki. Mimo wszelkich granic, jakie wymusza film, Newman jest tu wolny. Tę wolność widać dokładnie w takich melodiach, jak oparte na klasyce, króciutkie "Tissue", niewinne i porywające smyczkami "Bandshell", spokojne, acz pogodne "Pool Days", czy w końcu kojąca, tytułowa ścieżka numer 18. To także dość niespodziewany i lekko rozbijający całość gościnny występ Sammy'ego Nestico w świetnie zorkiestrowanym "Fly me to the Moon". Lekko rozbijający, ale o dziwo pasujący do pozostałych utworów, a przy tym przynoszący duże rozluźnienie kawałek.
Natomiast wszelki dramat, smutek, tajemniczość i wszystkie te "złe" rzeczy (łącznie z podtekstami) Newman wziął z "In the Bedroom" i przyprawił odrobinę Kaczmarkiem rodem z jego najlepszej chyba pracy – "Unfaithful". Mowa oczywiście o prześlicznym fortepianie odkrywającym uroki "Red Bathing Suit" czy wymawiającym "Be a Good Boy". Fortepian nie jest tu rzecz jasna jedyną zabawką – Newman nie rezygnuje łatwo ze skrzypiec, wiolonczel czy drobnych instrumentów strunowych i blaszanych – ale to właśnie on wbił mi się w pamięć. Owszem, pojawiał się wcześniej wielokrotnie, ale nie pamiętam by był on używany w takim charakterze, w jakim jest tutaj. A nawet jeśli, to było to raczej przelotnie i nie przywodziło na myśl Leszka Możdżera w jego spokojnym, ale jednocześnie niepokojącym i pełnym bólu graniu.
Oba te bieguny kompozytor znakomicie ze sobą połączył nie tylko w jedną wspaniałą partyturę, ale także w poszczególne utwory, z których wystarczy opisać tylko jeden. Mam tu na myśli kapitalny – a właściwie kapitalną końcową suitę kryjącą się pod prostą nazwą "End Title". Wprawdzie wcześniej mamy takie perełki, jak "Lucy" (swoją drogą bardzo piękny i delikatny temat mogący śmiało aspirować do tematu miłosnego) czy "A Sniff or Two", ale to właśnie "End Titles" stanowi apogeum wspomnianego mariażu, a także całej pracy. Niemal ośmiominutowe arcydzieło można przyrównać do równie niesamowitego finału "Meet Joe Black" – w końcu u Newmana takie olbrzymy nie zdarzają się dość często – z tą różnicą, że tam była to jedna wielka pochwała życia, podczas gdy tutaj… no cóż, sprawa jest po prostu bardziej skomplikowana, to i muzyka też. Wprawdzie instrumentarium przypomina mi tu niektóre tony z "Road to Perdition", a całość – podobnie do "Tissue" – jest wyraźnie inspirowana muzyką klasyczną, to jednak można śmiało powiedzieć, że Newman stworzył kolejny niesamowicie oryginalny i unikatowy utwór, który po prostu powala. Ba! To właśnie choćby dla niego samego polecam tę płytkę i gotów byłbym wystawić najwyższą ocenę. A co do ocen… cóż, oceny są tak naprawdę dla dorosłych, nie dla dzieci – nawet tych dużych, które usilnie trzymają te małe pod sercem. Dlatego też ocena jest sprawą otwartą i mało znaczącą w tym wypadku – choć oczywiście wysoką.
Newman naprawdę rewelacyjnie poradził sobie z tematem, opisując swoim unikalnym stylem rzeczy naprawdę trudne do opisania. Niestety to sprawia, że płyta nie należy do najłatwiejszych w odbiorze. I choć ja świetnie bawiłem się nią już od pierwszych dźwięków, to jednak solidnie ostrzegam inne dzieciaki. To pozycja nieszablonowa, przez co nie nadaje się na niedzielne popołudnie. Bawcie się nią raczej sami, aniżeli w towarzystwie i nie dajcie rozproszyć swojej uwagi innymi zabawkami. Tak czy siak zapraszam do zabawy. Ja już puściłem płytkę – teraz Wy!
Pozycja warta polecenia, ale ja bym się tak nie emocjonował :). Interesujący Newman, wymagający skupienia, chociaż ma przebojowe momenty. Dla mnie trochę zbyt podobny do „In the Bedroom”, które ledwie trawię, lecz każde „ale” wynagradza „End Title” – to rzeczywiście kapitalny utwór, jeden z najlepszych w karierze kompozytora.