Niektóre historie są tak nieprawdopodobne, że aż trudno wierzyć, iż nie wymyśliło ich Hollywood, tylko wydarzyły się naprawdę. Taki jest przypadek Saroo Brierleya – bohatera „Lion” walczącego o najważniejsze nagrody filmowe za rok 2016. Jako mały chłopiec stracił kontakt z rodziną i zgubił się w Kalkucie. Dopiero po 25 latach, już będąc dorosłym, adoptowanym przez australijską rodzinę, zaczął szukać swojego dawnego domu. Dzieło Gartha Davesa zachwyca od strony audio-wizualnej i ma bardzo solidne aktorstwo. Skupmy się na jednak na tym, co słychać.
Reżyser od samego początku chciał zatrudnić dwóch kompozytorów, chociaż miał wątpliwości jak taki proces przebiegnie. Na szczęście padło na dwóch bliskich przyjaciół, dla których pisanie dla kina było tylko pobocznym torem w ich karierach muzyków neoklasycznych (obydwaj grają na fortepianie). Amerykanin Dustin O’Halloran, najbardziej znany dzięki serialowi „Transparent”, za który otrzymał Emmy, pracował dotychczas przy kinie niezależnym. Z kolei Niemiec Volker Bertelmann – bardziej znany jako Hauschka – do tej pory napisał jeden score do filmu „The Boy”. Efekt tej kooperacji przeszedł najśmielsze oczekiwania, zgarniając nominacje do najbardziej prestiżowych nagród filmowych.
Zanim jednak można rozsmakować się w muzyce, na początek dostajemy promującą film piosenkę Sii, mieszającą pop z indyjskim posmakiem. Jest skoczna i wpada w ucho, chociaż dla niektórych osób taka mieszanka może przyprawić o ból głowy. Na szczęście to jedyna poważna skaza tego dzieła, w którym czuć ducha minimalistów pokroju Philipa Glassa czy Michaela Nymana.
Instrumentarium jest dość skromne, z obowiązkowym fortepianem oraz smyczkami, sporadycznie wspomaganymi elektroniką. Tak brzmi właśnie szkielet w postaci tematu głównego bohatera, z bardzo chwytliwą i szybko przemykającą melodią, która raz po raz wznosi się i opada. Pojawia się co jakiś czas w innych aranżacjach (harfa w „River”), będących łącznikiem z resztą kompozycji.
Skrzypce też potrafią mocniej zaznaczyć swą obecność, brzmieniem przypominając niekiedy „Moonlight” („Train”, „Searching for Home”), jednak w sporej części są one bardzo powściągliwie wykorzystane. Tak jest choćby w pulsującym i dezorientującym „Lost (Part One)” oraz nerwowym, mrocznym „Escape the Station”, pełnym perkusjonaliów, ambientu i dziwacznego echa. Czasami skrzypce wydają dźwięk niczym syrena (początek „Memories” oraz druga część „Lost”), a czasem stają się wzburzone niczym ocean („Falling Downward”), także dzięki preparowanemu fortepianowi Hauschki. Dla Niemca takie zagrania to standard.
Obaj panowie wiedzą jak silnie grać na emocjach, zatem ich muzyka w połączeniu z pięknymi zdjęciami jest prawdziwą ucztą dla zmysłów. Potwierdza to iście bombowy finał w formie dwóch niezwykłych kompozycji: „Arrival” oraz „Mother”.
Można zarzucić „Lionowi”, że bywa ulotny i po przesłuchaniu szybko wylatuje z głowy. Nie do końca się z tym zgodzę. Temat głównego bohatera oraz parę innych (tych wysoko ocenionych na wrażeniometrze) znakomicie się sprawdza także bez kontekstu filmowego. To piękne, delikatne i bardzo liryczne dzieło, chwytające za serducho.
Do jakże podobnych wniosków doszliśmy… 😛