Brytyjsko-amerykańska produkcja w reżyserii Tobe Hoopera to film niezwykły, bo całkiem zgrabnie (nawet jeśli miejscami mocno kiczowato) łączy w sobie trzy różne gatunki filmowe, stanowiąc dobrze oglądającą się, mroczną przygodę, zakrapianą dodatkowo świetnymi efektami specjalnymi oraz dwoma wyjątkowej urody elementami – doskonałym ciałem młodej Mathildy May oraz fenomenalnym tematem przewodnim Henry’ego Mancini, jaki na długo po zakończeniu seansu wybrzmiewa nam w uszach.
Tenże temat, jak na każdą superprodukcję przystało, to potężny popis całej orkiestry, jaki spokojnie może rywalizować atrakcyjnością melodii oraz jakością brzmienia z największymi klasykami kina fantastycznego. Ta wizytówka filmu pojawia się w nim samym już podczas napisów początkowych, sprawiając mocarne, niezapomniane wrażenie. Potem jednak nie jest nadmiernie eksponowana, co stanowi zarówno plus, jak i minus całej kompozycji. Plus, ponieważ nie można mówić o znudzeniu rzeczonymi nutami i zmęczeniu materiału. Minus, gdyż reszta ilustracji znacząco mu ustępuje, z rzadka fascynując odbiorcę – zwłaszcza płytowego – w takim samym stopniu.
Gros muzyki składa się na pełen napięcia i atmosfery podskórnego zagrożenia, dramatyczny underscore, pełen delikatnych chórów, odrobiny elektroniki oraz okazjonalnych, chaotycznych wybuchów całej orkiestry w momentach największej grozy. Sprawdza się on w filmie, lecz poza nim do słuchania praktycznie się nie nadaje, przez większość czasu bardziej męcząc, aniżeli ciekawiąc melomana. Wyjątkiem niektóre fragmenty suity „The Discovery” oraz końcówka płyty, odwołująca się bezpośrednio do wielkiego, apokaliptycznego finału.
Ten wyznacza mniej więcej druga połowa „Horny Alien / London Burns”, czyli powrót do mocnego, mogącego się podobać action score’u z pokaźną sekcją dętą i wybijającymi się fanfarami na trąbki. Muzyka akcji również jednak zapodana jest w kratkę, proponując nam na przemian kawałki bardziej chwytliwe („Call of the Wild”, „Son of Web”), z tymi typowo ilustracyjnymi (właściwie cała reszta), które mieszają w sobie atrakcyjność ze zwykłą nudą. I to niestety ten drugi element przeważa na albumie, na którym tak naprawdę niewiele się dzieje, a jaki dodatkowo straszy nieco archaicznymi dźwiękami.
Sam film, jak to często bywa z ekscentrycznymi projektami, posiada dość burzliwą historię dystrybucji. Podczas, gdy w Europie poradził sobie całkiem nieźle, szybko zyskując status kultowego dzieła, w Ameryce został mocno pocięty przez cenzurę oraz zdynamizowany kosztem wielu ważnych scen. Oprócz tradycyjnie okrojonej nagości i przemocy, wydatnie zmieniono m.in. prolog filmu, kompletnie pozbawiając go specyficznego klimatu. Nie pozostało to bez wpływu na kompozycję Manciniego, której oczywiste braki tu i ówdzie ‘przykryto’ dodatkowymi nutami od Michaela Kamena. Jego wykonana na ostatnią chwilę robota jest stosunkowo nieduża i ogranicza się do ponurego underscore’u, ale kluczowa względem ruchomego obrazu.
Była również niedostępna na rynku, na którym bardzo długo funkcjonował jedynie wycinek pracy Manciniego, skumulowany do niespełna 40 minut najważniejszych utworów. Dopiero w 2006 roku BSX Records wypuściło kompletny zapis oryginalnej ścieżki dźwiękowej (przedmiot recenzji) wraz z dodatkową muzyką Kamena, uzupełnioną jeszcze o zapis pierwszego wydania, jaki dopełnia tym samym blisko dwu i pół godzinnej prezentacji – dalekiej jednak od szału.
Niszowe względem oryginalnej muzyki nuty Kamena to bowiem asłuchalne tło w czystej formie, nieatrakcyjne nawet dla fanów, którzy będą w stanie znaleźć w nich zalążki późniejszych, bądź echa wcześniejszych, bardziej znaczących i, co ważniejsze, ekscytujących partytur maestro. Pokłady nudy są tu więc jeszcze większe od tych, jakie można napotkać na pierwszym krążku, a następujący po nich replay w postaci muzyki, jaką już przecież słyszeliśmy, to żadna przyjemność. Paradoksalnie zresztą najciekawszym, co cały drugi krążek jest w stanie zaoferować (oprócz powtórzenia tematu głównego) jest jedyna w zestawie ścieżka bonusowa, oznaczona jako „uszkodzona”.
W ogóle wydanie BSX budzi wiele wątpliwości – masa materiału, jaki nie powinien był opuścić filmu oraz jego ponowna prezentacja w pierwotnej formie to jedno. Ale bezsensowny rozstrzał kompozycji Manciniego, która spokojnie zmieściła by się na pierwszym krążku wychodzi już poza logikę, bo w chwili obecnej trzeba zmienić płytę na ostatnie trzy (!) ścieżki. Gdzie tu sens? Gdyby więc nie lepsza jakość dźwięku oraz, rzecz jasna, ładniejsza estetyka wydawnictwa, to nie wiem czy byłbym w stanie polecić je choćby najbardziej zagorzałym kolekcjonerom i/lub miłośnikom filmu Hoopera.
Wyczerpany już dawno limit trzech tysięcy egzemplarzy mówi jednak sam za siebie – osoby postronne nie mają tu czego szukać. Zresztą trudno mi odesłać je nawet do krótszej edycji podstawowej, gdyż muzyka ta – poza tematem głównym, jaki można jednak znaleźć na wielu składankach filmowych, choćby i TU – sprawdza się jedynie w swym fundamentalnym założeniu, a więc na dużym ekranie. Naciągane, jak guma w majtkach, trzy nutki.
0 komentarzy