Tytułowy "Lewiatan" to wrak rosyjskiej łodzi podwodnej, na który podczas rutynowych prac natrafia załoga korporacji "Tri-Oceanic". Nurkowie zabierają na pokład stacji kilka przedmiotów z łodzi, w tym butelkę wódki, którą w niedługim czasie wypija jeden z nich. Płyn okazuje się być skażony i mężczyzna zapada na tajemniczą chorobę, a następnie umiera. Ciało zmarłego zaczyna wkrótce mutować, zabijając przy okazji kolejnych załogantów. Na domiar złego na morzu rozszalał się sztorm, uniemożliwiający załodze ewakuację z podwodnej bazy…
Tak pokrótce przedstawia się fabuła filmu George’a P. Cosmatosa, powstałego w czasach "Otchłani". I rzeczywiście bardzo przypomina on dzieło Camerona (oraz "Deep Star Six" z tego samego okresu, które jednak pominę milczeniem), jednocześnie sporo zapożyczając też z klasyków pokroju "Alien" czy carpenterowskiego "Coś". Niestety mimo podobnego klimatu i miejsca akcji (odcięta od reszty świata jednostka, której załoga musi radzić sobie sama z bliżej nieznanym zagrożeniem) produkcja ta nieco odstaje klasą od ww filmów, choć broni się niezłą obsadą (Peter Weller, Richard Crenna, Daniel Stern, Hector Elizondo, Ernie Hudson) i efektami. Natomiast muzyka to jego dodatkowy atut, który nie tylko śmiało może konkurować z partyturami Morricone i Silvestriego (Goldsmitha z Goldsmithem porównywać nie ma sensu, tym bardziej, że "Obcy" jest mimo wszystko najuboższą muzyką z tego fantastycznego grona), ale także znacznie je przebija pod względem atrakcyjności.
Muszę jednak zaznaczyć, że każda z przywołanych tu przeze mnie ilustracji, to dzieło na wskroś oryginalne i nietuzinkowe, choć niestety w lwiej części bardzo asłuchalne i sprawdzające się w dużej mierze głównie na ekranie. Jedynie "Otchłań" broni się jak może przed wszechobecnym underscorem, ale i ona posiada strony wyraźnie słabsze. I wcale nie twierdzę, że "Leviathan" różni się od nich znacznie – ta muzyka także posiada minusy, odrobinę nieprzyjemnych dźwięków tapety i dziwacznie brzmiące eksperymenty, które mają za zadanie zobrazować morskie głębiny i ich nieprzyjazne środowisko. Sęk w tym, że gdybym miał spośród nich wybrać tę jedną, konkretną płytę, która dała mi najwięcej radości i satysfakcji z zaprezentowanego nań materiału, to bez chwili wahania wskazałbym na Goldsmitha i jego "Leviathan". Szkoda więc, że jest to muzyka wyraźnie zapomniana ("Abyss" króluje w tym gatunku wciąż niepodzielnie) i trudno dostępna – szkoda, bo to jedna z lepszych ilustracji Goldsmitha z jaką się zetknąłem (inna sprawa, że ma on ich w swojej dyskografii naprawdę sporo). Co ciekawe jest to także jego jedyna kompozycja, która ze względu na koprodukcję filmu w całości została nagrana we Włoszech.
Żeby jednak nie było tak różowo, to powiem wpierw co mi się nie podoba. Przede wszystkim mamy tu kilka fragmentów odstających nieco od reszty i prezentujących właśnie czysty, nieprzyjemny underscore. Do takich utworów zalicza się "The Body Within", "It's Growing", oraz po części "Can We Fix It" i "Discovery". Nie są to jednak najsłabsze momenty płyty, lecz po prostu te najbardziej ilustracyjne. Ponarzekać można również na zapożyczenia z innych prac kompozytora – da się tu usłyszeć zarówno "Star Trek", "Odległy Ląd", jak i "Rój". Wyraźnie rzuca się w uszy także nadchodząca wielkimi krokami "Pamięć Absolutna" (młodszą o niespełna rok). To jednak wszystko, do czego mogę się przyczepić.
Cała reszta jest już różowiutka niczym pupcia niemowlęcia (czy też raczej błękitna niczym ocean ;). Goldsmith naprawdę prezentuje tu mnóstwo dobrych i zajmujących pomysłów, w które wyraźnie włożył przynajmniej część swego lwiego serca. Szczególnie zachwyca tu action score ("Decompression", "Can We Fix It", "Too Hot" i w końcu genialne "Escape Bubbles") oraz elektroniczna ‘impresja’ wszechobecnego oceanu z dźwiękami imitującymi wieloryby na czele ("Underwater Camp", "Situation Under Control"). Należy przy tym wspomnieć, że elektronika ta zupełnie się nie zestarzała! Całość brzmi dziś równie wybornie, co 20 lat temu, a przecież nie każda partytura z magicznych lat 80 może się pochwalić taką żywotnością i na większość patrzy się dziś jedynie przez pryzmat nostalgii. A jeśli do tego dodać jeszcze świetny (choć za krótki!) temat miłosny z "One Of Us" i przefantastyczne końcowe "A Lot Better", to już mamy płytę, którą warto – i trzeba – polecić z czystym sumieniem.
Świetne aranżacje, ciekawe i wciągające tematy, wysoki poziom tak samej muzyki, jak i nagrania, interesująca elektronika, doskonały action score i sporo emocji czeka każdego, kto zechce sięgnąć po ów krążek. W dodatku krążek świetnie skrojony do ‘skromnych’ czterdziestu minut, które nie mają prawa nudzić i męczyć. To kapitalna pozycja, do której często się wraca i którą trudno wyrzucić z pamięci. A ponieważ już od jakiegoś czasu jest to biały kruk, to wręcz koniecznie trzeba go złapać, gdy tylko znajdzie się w zasięgu naszego wzroku – absolutnie zachęcam do takiego czynu.
0 komentarzy