„Let Him Have It, Chris!” – te słowa, wypowiedziane przez Dereka Bentleya pewnej feralnej nocy, okazały się być dlań przysłowiowym gwoździem do trumny (jak widać po różnych tłumaczeniach rodzimych, można je bowiem interpretować w dwójnasób). Młodzieńca, nie do końca zdrowego na umyśle po wypadku z dzieciństwa, rząd brytyjski skazał na karę śmierci – i to wbrew głośnym protestom społeczeństwa – podczas gdy faktycznego mordercę, jego kumpla, Christophera Craiga, jedynie na lata więzienia. Ta prawdziwa, kontrowersyjna historia została na początku lat 90-ych sfilmowana przez Petera Medaka. W roli głównej obsadzono Christophera Ecclestona, skrypt napisali Neal Purvis i Robert Wade (znani obecnie z przygód 007), a muzykę napisał Michael Kamen, który z reżyserem pracował już wcześniej przy „The Krays”.
Muzyki nie ma w filmie zbyt dużo, toteż nie dziwi metraż wydanego przez Virgin soundtracku, który uzupełniają jeszcze przewijające się w filmie utwory źródłowe. I to właśnie one stanowić mogą dla przeciętnego słuchacza największą atrakcję. Klasyki takie, jak „You Belong To Me” czy nieśmiertelne „Wheel of Fortune” – znane także z „L.A. Confidential” oraz „Shutter Island” – w którym to zasłuchiwał się pasjami Bentley, to bez wątpienia najjaśniejsze punkty soundtracku.
Reszta to już jazzowe szlagiery instrumentalne, które usłyszeć można w poszczególnych scenach na dalekim tle, gdzieś w knajpie czy radiu. Na płycie ich odbiór zależy od personalnych preferencji, choć uważam, że lekko przesadzono tu z montażem krążka. Zamiast bardziej rozstrzelić poszczególne kawałki i wymieszać je z ilustracją Kamena, postanowiono umieścić je obok siebie. Problem polega na tym, że większość tych kawałków jest do siebie zbliżona rytmem i melodyką, więc zlewają się z sobą i po jakimś czasie zaczynają nużyć. Podobne wrażenie wywarł na mnie umieszczony dalej fragment Bacha, który choć ważniejszy w kontekście fabuły (ale bez przesady), jedynie niepotrzebnie wydłuża krążek. Nie jest to zresztą opus magnum legendarnego kompozytora.
Sama ilustracja Kamena, któremu wydatnie pomógł także jego ówczesny wychowanek, Edward Shearmur, jest natomiast bardzo minimalistyczna, trochę na jedno kopyto. Ale przy tym wielce intymna i subtelnie uzupełniająca film, w którym bynajmniej się nie wybija. Na płycie już bardziej idzie się w nią zagłębić i docenić, mimo iż dla wielu z pewnością będzie to przeciętne ‘plumkadło’. Trudno się z tym nie zgodzić – smutny fortepian, delikatne dźwięki klawesynu, oboju, harfy i smyczków, które uzupełnia jeszcze posępna, charakterystyczna dla kompozytora w owej chwili dramaturgia (znane z „Die Hard” ‘tąpnięcia’) – nic specjalnego, nawet jeśli maestro potrafi wiodącą, powtarzaną niemal cały czas melodię, odpowiednio dopasować do wydźwięku scen i postaci. Tym samym nuta, która w otwierającym album „The Job” nie robi specjalnego wrażenia, w utworze tytułowym, dalece bardziej emocjonalnym, potrafi już nie tyle się spodobać, co poruszyć – przynajmniej podczas seansu.
Nie zawsze jest to jednak przyjemne doznanie – już w opisującym protagonistę „Derek”, Kamen w spokojnej z pozoru muzyce nagle śrubuje napięcie za pomocą narastającej do przesady sekcji smyczkowej, co skutecznie odzwierciedla atak choroby bohatera. Na szczęście kompozytor nie popada w przesadny sentymentalizm czy przedramatyzowanie – jego muzyka to bardziej wyczuwalne podskórnie tło, aniżeli zapadająca w pamięć ilustracja, choć bynajmniej trudno mi robić z tego zarzut, szczególnie, że takie podejście sprawdza się w filmie. Na płycie jest rzecz jasna nieco gorzej. Choć oryginalnej muzyki nie ma dużo (po odjęciu elementów źródłowych jest to niespełna 20 minut), a i poszczególne utwory nie grzeszą długością, to jednak specyficzny charakter ścieżki oraz jej jednolitość dają się mocno we znaki.
Mimo potrafiącej chwycić za serce, acz prostej liryki oraz intrygującego klimatu, jest to bez dwóch zdań przykład ‘zwykłej’ muzyki filmowej, a więc takiej, która poza ekranem nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Wprawdzie album ratuje właśnie coś, czego najbardziej zagorzali fani tego gatunku nie lubią, czyli zbiór muzyki nieoryginalnej, to jednak ostatecznie polecam go sobie wcześniej odpowiednio zaprogramować – a i to dopiero po obejrzeniu filmu. Również i powyższą oceną nie należy się specjalnie kierować – tam, gdzie ja naciągam do trzech nutek, tam reszta melomanów może mieć zdecydowanie odwrotne chęci. Lub ich brak.
0 komentarzy