Soundtrackowy rynek wciąż się rozrasta. Rokrocznie wydobywa się z niebytu coraz więcej starych tytułów, często dotychczas niedostępnych, bądź też od dawna wyprzedanych. Na mapie niewydanych ilustracji nikną zatem z wolna białe plamy, a białe kruki tracą na wartości. Powoli do przeszłości odchodzą bootlegi, będące przez długie lata jedyną formą prezentacji ścieżek dźwiękowych. Tak jest właśnie w przypadku kompozycji Thomasa Newmana do traktującego o uzależnieniu dramatu „Mniej niż zero” z 1987 roku.
I owszem, w okolicach premiery filmu wypuszczono na rynek płytę z muzyką, jednakże wypełnioną w całości piosenkami. Przez blisko 30 lat score Newmana można było więc posłuchać tylko i wyłącznie w formie nielegalnego zbioru 15 utworów – o czym przekonuje zresztą popełniona kilka wiosen temu stosowna recenzja na ten temat.
Teraz do akcji wkroczyło niezastąpione La-La Land oferując na swojej limitowanej do 1500 sztuk edycji takich ścieżek aż 18, co bezpośrednio przekłada się na aż 20 minut więcej materiału. Oczywiście ten nie ogranicza się jedynie do pełnego nagrania partytury, ale też i kilku wersji alternatywnych, które w roli bonusa umieszczono stosownie na końcu krążka. Całość rzecz jasna odpowiednio odświeżono i opakowano estetyczną grafiką, jak i uzupełniono o książeczkę z informacjami na temat całego przedsięwzięcia. Obecnie produkt wciąż jest dostępny, a jego cena to 20 dolarów amerykańskich plus koszty przesyłki. Czy jest to warta czasu i pieniędzy inwestycja względem darmowego bootlega o całkiem zjadliwej, acz nie powalającej jakości dźwięku?
Cóż, z pewnością jest to pozycja przeznaczona w pierwszej kolejności dla fanów kompozytora. Ani film, ani score nigdy nie cieszyły się przecież specjalną popularnością, tudzież estymą. Muzyka nie wpisuje się również w żaden kanon dorobku Newmana. Z kolei rozszerzona ilość nut na edycji limitowanej nie przynosi rewolucji, jeśli idzie o odbiór danej ilustracji. Nie ulega przy tym wątpliwości, że jakość tejże edycji góruje nad nieoficjalnym „wydaniem”, a muzyka ta jest na tyle przyjaznym odbiorcy, ciekawym doświadczeniem, iż można się tylko cieszyć, że w końcu ktoś pokusił się o wypuszczenie jej na rynek.
Jak już pisałem w odrębnym tekście, to typowy Newman z czasów twórczej młodości, toteż przewodzi tutaj delikatna, wielce ulotna elektronika z wydatnym udziałem sekcji smyczkowej, licznych dzwoneczków i pojedynczych instrumentów. Melodie nieco leniwie sączą się z głośników, wprowadzając słuchacza w przyjemnie senny klimacik, który pozostaje właściwie niezmienny przez niespełna godzinny krążek. To twór mocno jednostajny, lecz jednocześnie miły dla ucha, rozluźniający i co najwyżej fragmentarycznie nużący. Zresztą maestro chwilami podkręca trochę tempo, serwując nam ciut bardziej dynamiczne, fikuśne dźwięki z nerwową perkusją w tle („Beach Drive”, „Palm Springs”, „Rescue”). Generalnie jednak jego muzyka bez przeszkód dryfuje sobie w przestrzeni, z łatwością dobijając do lądu świadomości i zachęcając może nie tyle do pogłębionej refleksji nad życiem, co swoistej zadumy trwającą chwilą.
Dobrze się zatem przy tej muzyce odpoczywa, sprawdza się ona również kreatywnie – i to pomimo swej nieco ospałej natury. Trudno odmówić jej też wartości czysto rozrywkowych, gdyż skrywa w sobie parę intrygujących detali do wielokrotnego smakowania – acz nadających się już dla bardziej cierpliwych odbiorców. Zarazem nie jest to wielce pamiętne, rozpoznawalne dzieło, które po odsłuchu pozostanie z nami na dłużej. Owszem, hipnotyzuje atmosferą tajemnicy i, jak zawsze u tego kompozytora, chwytającą za serce liryką. Lecz tylko momentami bywa naprawdę piękne, potrafi porwać lub poruszyć. Zaledwie część utworów – dodajmy, iż w większości stosunkowo krótkich, gdyż nie przekraczających trzech minut – wybija się ponad resztę („Penguin Room”, „Dreamland”, „Day Grave”). A i tak czynią to nieco mimochodem, nie wychodząc wszak poza obraną przez maestro, oniryczną stylistykę.
Raczej trudno jest uznać „Less Than Zero” za niezapomniane przeżycie, pełne zrywających czapki z głów i kapci z nóg tematów. Jak przekonuje nas Limited Edition, to bardziej poetycki zbiór muzycznych myśli i wiodących koncepcji, które zanurzono w ambientowym oceanie uroczych brzmień. Zadziwiająco przy tym optymistycznych, jak na wydźwięk samego filmu, choć, tak jak i on, silnie naznaczonych melancholią. I jakże, mimo wszystko, dających się lubić.
Łatwo można je więc polecić, chociaż moja ocena względem przywołanego wcześniej bootlega pozostaje w sumie bez zmian, czyli wynosi trzy z pokaźnym plusem. Miłośnicy podobnych klimatów z pewnością będą jednak ukontentowani na tyle, by pokusić się o bardziej pozytywną notę. Wystarczy dać się ponieść nutom…
0 komentarzy