Wychodząc z seansu „Lego: Przygody”, mijałem mężczyznę z dwójką dzieci. „Film jest fantastyczny. Dla mnie super” – mówił komuś przez telefon. Trudno było mi nie podzielać jego entuzjazmu. Chociaż obraz jest wyraźnie skierowany do najmłodszej widowni, ma w sobie wyraźne cechy „familijnej rozrywki”. Osoby w każdym wieku powinny znaleźć w nim coś dla siebie. Oczywiście pod warunkiem, że kiedykolwiek bawiły się najwspanialszymi klockami na świecie.
Starszym widzom może się spodobać, że „Lego…” stanowi niejako gigantyczną zgrywę ze wszystkiego. Ostatni raz coś takiego miało miejsce w przypadku pierwszego „Shreka”. Twórcy zaproponowali właściwie niczym nieograniczony świat. Za ich wizją musiał podążyć kompozytor ścieżki dźwiękowej, Mark Mothersbaugh. Jego kompozycję należy więc rozpatrywać w kategoriach pastiszu. Wszystko znalazło się w niej dla żartu i to z reguły dość trafnego.
Kiedy więc bohaterskie ludziki trafiają na pokład pirackiego statku, odzywają się „Piraci z Karaibów” („Submarines and Metal Beard”). Gdy akcja przenosi się na Dziki Zachód, Mothersbaugh bawi się konwencją westernu („Saloons and Wagons”). Rozkosznie brzmi romantyczne „Emmett Falls in Love”, wyjęte jakby z głupkowatej telenoweli. Nie są to nawiązania szczególnie błyskotliwe, ale nie o subtelny humor tu chodzi, a wyrazistość, która pozwoli zrozumieć żart, nim pojawi się dziesięć kolejnych.
Kompozytor obficie korzysta z elektroniki, zarówno tej współczesnej, jak i 8-bitowej. Jest to rozwiązanie jednoznacznie kojarzące się z „Ralphem Demolką”, ale Mothersbaugh idzie o krok dalej. Jego muzyka jest agresywna, przesiąknięta dynamicznym bitem. Miejscami świetnie sprawdziłaby się na klubowym parkiecie. Tego rodzaju kanciaste dźwięki doskonale pasują do kanciastych klocków. Natomiast jeżeli kogoś taka trochę kiczowata estetyka odrzuca, może sobie od razu „Lego…” darować. W tej muzyce jest jednak bezpretensjonalny urok, rodzaj przyjemnej infantylności.
Nie oznacza to, że Mothersbaugh napisał kompozycję głupią i prostacką. Jasne, dobrze się bawi, przeskakuje między konwencjami, ale z drugiej strony prowadzi swoją muzykę bardzo świadomie i konsekwentnie. Obraca się w gruncie rzeczy w podobnych brzmieniach – elektronice z towarzyszeniem rozmachu tradycyjnych instrumentów. Najciekawszym zabiegiem jest częste korzystanie z chóru, który dodaje ścieżce udawanej powagi. W tego rodzaju kompozycjach jest to środek bardzo rzadki, a tu wpasowuje się świetnie. Z jednej strony podkreśla formułę pastiszu, z drugiej miejscami rzeczywiście buduje epicki klimat („Prologue”).
Nie chór jednak wyśpiewuje coś, co widzom najpewniej pozostanie w pamięci po seansie – piosenkę „Everything Is Awesome!!!” („Wszystko jest czadowe!!!”). Jest ona od początku do końca głupia. Ma idiotyczny tekst, wyjątkowo pozbawioną smaku elektroniczną aranżację, ale… niesamowicie wpada w ucho (co dobrze współgra z jej rolą w filmie). Za mną chodziła dobre kilka dni. Podobny efekt Mothersbaugh osiągnął z piosenką „Zing” w „Hotelu Transylwania”. Jakkolwiek rozum się buntuje, nie da się tego w końcu nie polubić.
Inna sprawa, że w tej muzyce faktycznie wszystko jest czadowe. No, prawie… Jej zawrotne tempo i agresywna dynamika mogą męczyć, 8-bitowe dźwięki na dłuższą metę zmieniają się w jazgot. Zasadniczo kompozycja stanowi też muzyczną farsę, nakreśloną bardzo grubą kreską. Jest to konwencja ograniczona, z której arcydzieła wykrzesać się nie da. Część co delikatniejszych słuchaczy z trudem dobrnie pewnie do końca krążka. Nie jest to bowiem muzyka „dla wszystkich”. Mnie sprawiła jednak sporo przyjemności, chociaż raczej tego wstydliwego rodzaju.
Dobra recka i w sumie zgodzę się z oceną, choć w moim mniemaniu elektronika na taką skalę była tu zupełnie zbędna, zwłaszcza, że w samym filmie najlepiej wypadają właśnie cytaty symfoniczne.