Przez lata HBO stało się gwarantem wysokiej jakości – wręcz jej wykładnikiem dla innych stacji telewizyjnych, które z czasem zaczęły podążać podobnymi drogami. Pośród wielu wybitnych produkcji Home Box Office niejako cichaczem przemknął jeden z ich ostatnich projektów – ambitne „Pozostawieni” Damona Lindelofa (scenarzysta m.in. „Lost” i „Prometeusza”). Seria poruszająca niezbyt przyjemny wątek straty bliskich (nie tylko przez pryzmat 9/11, choć trudno wyzbyć się oczywistych skojarzeń) i traumy z tym związanej, wymaga od widza nieco więcej zaangażowania i zrozumienia, niż zazwyczaj, co przełożyło się na jej dość chłodne przyjęcie. Oryginalność i niezwykła wrażliwość serialu czyni zeń jednak pozycję wyjątkową – jedną z lepszych w amerykańskiej telewizji ostatniego okresu.
Pytania o Boga, wiarę i sens istnienia, skontrastowane z dziwacznymi zjawiskami, wszelkiej maści wizjami oraz typową codziennością, w jakiej trzeba próbować się odnaleźć – mimo wielu zacnych nazwisk na rynku, trudno wyobrazić sobie kogoś innego do zilustrowania takiej fabuły, aniżeli Max Richter. Nic więc dziwnego, że ten nieszablonowy kompozytor przyjął ofertę, chociaż w kinie gości okazyjnie, a na małym ekranie w ogóle. Jest to więc angaż na swój sposób bezprecedensowy, lecz jak najbardziej uzasadniony i trafny. Swoją muzyką maestro tchnął w ruchome obrazy odpowiedni rytm i klimat, sprawiając, że te istotnie zyskały duszę. A wszystko to przy użyciu minimalnych środków.
Fortepian (na którym gra sam kompozytor), skrzypce (Elissa Lee, Won-Hee Lee i Elfa Run Kristindottir), wiolonczela (Trey Lee) i solówki na altówce (Joel Hunter) – to mniej więcej całe instrumentarium „The Leftovers”. Okazyjnie uzupełnia je jeszcze mniej przyjemne tło elektroniczne (posępne, podskórnie niepokojące kolejne odsłony „Afterimage” – na dobrą sprawę jedyny zbędny element płyty) oraz żeński chór i kościelne organy. Te ostatnie – przepięknie kojące w smutnym na swój sposób „De Profundis” i nieco bardziej (opty)mistycznym „Illuminations / Clouds” – odnoszą się bezpośrednio do wątku kościelnego, który ma duży wpływ na resztę fabuły. To sprawia, że choć należą do płytowej mniejszości, to mocno zapadają w pamięć.
Gros partytury to jednak wielce jednolita i – za wyjątkiem motywu przewodniego, ilustrującego jakże dosadną czołówkę – pozbawiona fajerwerków, monotematyczna i repetytywna muzyka. Napisana w typowym dla jej twórcy, klasycznym, neo-romantycznym stylu, zapełniona jest w większości lirycznymi, kontemplacyjnymi tematami, jakie z wolna narastają, nabierając intensywności, którą częstokroć zwieńcza istne ekstremum emocji. Tutaj wybija się głównie przejmujące „Dona Nobis Pacem” w dwóch częściach.
Niejaką wizytówką serialu, tudzież jego najczęściej powtarzającym się motywem, jest skromna melodia na fortepian o nazwie „Departure”. Prosta, liryczna, o zapętlającym się i przy okazji hipnotyzującym rytmie, stanowi klamrę tej pracy, na ekranie wybrzmiewając dość często – czy to na otwarcie/zamknięcie odcinka, czy też w najważniejszych jego momentach. Jej spokojna natura sprawia, że można ją traktować, jako swego rodzaju remedium na zaistniałe problemy, coś, dzięki czemu można poczuć się lepiej – choćby na chwilę zapominając o bólu, który przecież stanowi niejako podstawę tej ilustracji.
Jednostajny charakter całej kompozycji szczęśliwie nie daje się we znaki, nawet biorąc pod uwagę fakt, iż Richter nie urozmaica specjalnie kolejnych aranżacji danych tematów. Album jest bowiem odpowiednio krótki i nie pozwala znudzić się specyfiką sakralnego ambientu. W serialu z kolei muzyka często ustępuje miejsca dialogom, ciszy lub utworom źródłowym (m.in. „Nothing Else Matters” w wyk. Apocalyptici czy „Sonata in A major D959, 2nd movement” Schuberta), pojawiając się jedynie tam, gdzie jest to niezbędne, a więc także nie dając szans na zmęczenie materiałem.
O wiele bardziej może kłuć w uszy niska oryginalność ilustracji – zwłaszcza tych, którzy dobrze znają pozafilmową twórczość Richtera. Szczęśliwie nie są to zagrania na poziomie Jamesa Hornera, a i pewne rozwiązania łatwo jest wybaczyć względem ogólnego tonu pracy. Zresztą, w porównaniu z jej niezwykłym pięknem i siłą oddziaływania, jest to marginalny problem, o którym szybko zapomina się podczas odsłuchu.
Z pewnością nie jest to muzyka ‘łatwa’ – taka, która porywa od pierwszych dźwięków. Jej moc tkwi jednak w tym, że zanim wybrzmią ostatnie nuty, będziemy wniebowzięci, zaspokojeni i, w jakiś sposób, podbudowani, wręcz… oczyszczeni. To bowiem – podobnie, jak serial – taka forma sztuki, która przemawia raczej bezpośrednio do serca i duszy, niźli do umysłu. I choć podobne odczucia trudno przełożyć na oceny, za to właśnie należy się najwyższa nota.
0 komentarzy