Na żaden film Johna Hillcoata nie czekano chyba z taką niecierpliwością jak na „Gangstera”. Sukces jego poprzedniego dzieła, „Drogi”, zaostrzył apetyty, a kolejne informacje o fabule najnowszego projektu i dołączające do jego obsady gwiazdy sprawiły, że emocje rozgrzewały kinomanów do czerwoności. Rezultat okazał się jednak słabszy niż się spodziewano. Hillcoat stworzył film solidny, ale bardzo zachowawczy, trzymający się ściśle reguł gatunku. Ogląda się „Gangstera” co prawda bardzo dobrze, ale nie ma on nawet połowy ambicji „Propozycji” i emocjonalnej siły „Drogi”.
Przy realizacji tego obrazu reżyser ponownie nawiązał współpracę z Nickiem Cave’m, który napisał scenariusz i tradycyjnie wraz z Warrenem Ellisem zajął się warstwą muzyczną. Celowo unikam tu sformułowania „skomponował ścieżkę dźwiękową”, bo nie na tym, a ściślej nie tylko na tym, jego i Ellisa zadanie polegało. Panowie postanowili bowiem pobawić się raczej w szperaczy, aranżerów i producentów, a nie kompozytorów. Wyszperali interesujące piosenki country, bluesa i gatunków pokrewnych, zaaranżowali tak, by wpasować je w miejsce i czas akcji filmu (Wirginia, lata 30. XX wieku), a do tego zaprosili kilka mniej lub bardziej legendarnych gwiazd gatunku, aby je dla nich zaśpiewali.
Już lektura samych nazwisk twórców, których dzieła Cave i Ellis trawestują, robi duże wrażenie: Townes Van Zandt, Lou Reed, czy John Lee Hooker. Sięgnięcie po ich twórczość wymaga odwagi czy nawet brawury. Trzeba jednak przyznać, iż panowie dobrali sobie również nie byle jakich współpracowników. Na potrzeby tego projektu stworzyli nowy zespół, który nazwali The Bootleggers (Przemytnicy Alkoholu), a do pomocy zaprosili m.in. EmmyLou Harris (której miłośnicy muzyki filmowej zawdzięczają przepiękne wykonanie „Love That Will Never Grow Old” z „Tajemnicy Brokeback Mountain”) i sędziwego Ralpha Stanleya.
Jaki jest tego efekt? Chyba można tu powtórzyć ocenę filmu Johna Hillcoata – bardzo solidny, ale poniżej oczekiwań. Wszystko jest tu wykonane starannie, słucha się tego na ogół dobrze, jednak czegoś brakuje. Kłopotliwa może być pewna monotonia. Cave i Ellis tak bardzo starają się, by nic nie brzmiało zbyt finezyjnie lub nowocześnie jak na amerykańską wieś w czasach prohibicji, że wywołują swego rodzaju efekt zakurzonej toporności. Utwory niewiele różnią się od siebie pod względem aranżacyjnym, więc łatwo się ze sobą zlewają, co wyolbrzymia jeszcze fakt, iż niektóre powtarzają się kilka razy na przestrzeni całego krążka w różnych wersjach. Można jako kontrargument wskazać jak skrajnie różnią się od siebie żywiołowe wykonania The Bootleggers od powolnych przyśpiewek Ralpha Stanleya (które w założenia miały być szybsze, jednak artysta bardziej komfortowo czuł się w spokojniejszym tempie), lecz na dobrą sprawę sprowadzają się, co nie dziwi, do podobnych, chropowatych, śmierdzących bimbrem, męskich dźwięków.
Wrażenie to przełamuje jedynie bardziej subtelny głos EmmyLou Harris, który towarzyszy bohaterom, gdy konieczny jest liryzm, czego wzorcowym przykładem jest przejmujące, chociaż wyciszone „So You’ll Aim Toward the Sky”. Tak naprawdę jednak postacie z filmu Hillcoata rzadko muzyki potrzebują. Pojawia się ona dokładnie w tych momentach, w jakich widz się jej spodziewa i brzmi dokładnie tak, jak tego oczekuje, więc w gruncie rzeczy rzadko zwraca się na nią uwagę. Wyjątkiem jest tutaj wspomniana piosenka Harris i „Fire and Brimstone” w wersji otwierającej płytę.
Ta zachowawczość sprawia, iż znaczenie muzyki przy kreowaniu atmosfery obrazu jest mocno ograniczone, prawdopodobnie najbardziej w kontekście dotychczasowej twórczości tria Hillcoat-Cave-Ellis, stąd wartość „Gangstera” jako płyty z muzyką filmową jest niewielka. Oczywiście miłośnicy obrazu na pewno będą do niego powracać z przyjemnością, ale to tak naprawdę wydawnictwo z nieco innej beczki. W tak pojemnym gatunku jak muzyka filmowa może i na „Gangstera” znalazłoby się miejsce, jednak nowy projekt Cave’a i Ellisa nie jest przecież (poza nielicznymi wyjątkami) ani oryginalną kompozycją, ani nie został specjalnie przycięty pod ilustracyjne wymogi. Praca jaką wykonali zapewne zaciekawi miłośników muzyki country, natomiast u słuchaczy muzyki filmowej wywoła przeważnie wzruszenie ramion, bo w gruncie rzeczy nie do nich chyba została skierowana.
Hm.. rozumiem argumenty, jednak uważam, że ocena jest trochę niesprawiedliwa – zwłaszcza względem Drogi. Nawet mimo pewnej wtórności i monotonii muzyka jest w Lawless jednym z najmocniejszych elementów i wspaniale sprawuje się zarówno na ekranie, jak i poza nim. Niby żadne arcydzieło, ale na pewno lepsze to i od Propozycji i zwłaszcza od Drogi. Może po prostu nie Twoje klimaty i tyle? Ponieważ 3,5 nie istnieje u nas, toteż 4 stawiam bez wstydu.
Sprowadzenie mojej oceny do faktu, że coś jest lub nie jest w moim klimacie trochę mnie obraża jako recenzenta ;] . Myślę, że nasza różnica zdań wynika z oceny roli muzyki w filmie, co rzutuje na późniejszy odbiór płyty. Obydwaj wiemy, że sama ścieżka oscyluje wokół oceny 3,5, ale nasze opinie co do jej działania w obrazie różnią się od siebie fundamentalnie.