Szczerze powiem, że ten brytyjski mini-serial pamiętałem jak przez mgłę, więc podczas interakcji z ilustracją Trevora Jonesa musiałem go sobie przypomnieć. I, abstrahując od kłującego już dziś mocno po oczach formatu 4:3 (a to przecież wyprawa na Biegun!), to wciąż solidna produkcja z mocną obsadą (Hugh Grant, Bill Nighy, Max von Sydow, Brian Dennehy). Mimo potężnego czasu trwania (niespełna 400 minut!) wciąga na tyle, że warto poświęcić mu 'chwilę' – nawet, jeśli nie dowiemy się zeń niczego nowego. Również muzyka nie proponuje nic, czego byśmy już nie słyszeli (zwłaszcza w trzy dekady od premiery), lecz nadal brzmi bezbłędnie i potrafi zapaść w pamięć, stanowiąc łakomy kąsek sam w sobie.
Bardzo ważną rolę gra tu motyw przewodni, który (jak to zwykle bywa w serialach) powraca co jakiś czas w różnych aranżacjach. Rozpisany na solową trąbkę i sekcję smyczkową oraz większą część orkiestry, stanowi dokładnie to, czego można by się spodziewać: pamiętny, majestatyczny, odpowiednio rozbuchany temat, który bez problemu oddaje naturę produkcji, do której powstał, jak i stanowi punkt wyjścia dla reszty kompozycji, z utworu na utwór potrafiąc zmienić się nie do poznania (np. zahaczające o stylistykę bondowską „Heilberg's Assault On The Glacier”). Score jest jednak wystarczająco bogaty, by niejednokrotnie zadziwić słuchacza. Miejscami nuty są wręcz zaskakująco żywe i przyjemne, jak na daną historię, choć nie brakuje kawałków smutniejszych, mroczniejszych, czy wręcz przygnębiających, a całość rzecz jasna tonie w epickich dźwiękach, porywających nas do wielkiej przygody, jaką niewątpliwie opisuje.
Równie ważne są piękne wokalizy Catherine Bott (znanej także z „The Dark Crystal”), okazjonalnie podparte równie czarownym chórkiem w tle – kompozytor z powodzeniem wykorzystuje je zarówno w odwzorowaniu mroźnej, niebezpiecznej krainy (eteryczne „Snow Mistress” i „The Great Nail”), jak i czynnika ludzkiego (figlarne „Norwegian Theme” – poza „Main Theme” bodaj mój ulubiony motyw). Dużo grają także skrzypce, flet i cała sekcja dęta, choć ta ostatnia, poza kolejnymi reinkarnacjami tematu przewodniego, nie ma wbrew pozorom za dużo do roboty. Wszystko to Jones wspomaga jeszcze niewielką dawką elektroniki, reprezentowanej przez Synclavier – daleko mu jednak do vangelisowskiego ascetyzmu pokroju „Antarctica”.
Rzecz jasna w ilustracji przeważają momenty typowo dramatyczne, które nasilają się wraz z rozwojem wydarzeń, stając się coraz bardziej niepokojące w swej wymowie. Niemniej album niemal do końca pozostaje typową sinusoidą, mieszając ze sobą ścieżki energiczniejsze z momentami typowo refleksyjnymi. Kompozytor bez problemu potrafi zmienić też błyskawicznie naturę muzyki, a to stylizując ją na klasykę („Mabel Beardsley's Sairee”), a to sięgając po melodie tradycyjne, odnoszące się bezpośrednio do danej kultury („The British Set Forth Across The Barrier”). Ani na moment nie popada więc w monotonię, a wysoka tematyczność jego pracy wpływa na jej równie dużą atrakcyjność.
Samo wydanie także należy pochwalić. Oczywiście nie jest to cała muzyka użyta w serialu, wobec czego niektórzy melomani mogą poczuć się rozczarowani, a przy dzisiejszych, wielopłytowych wydawnictwach klasyków, ten 40-minutowy krążek jawi się wręcz biednie. Muzyki nie jest jednakże zbyt mało, liczba utworów jest adekwatna do zawartości, a wybrane tematy to zdecydowanie najważniejsze elementy ilustracji. Co prawda dodanie kolejnego, 20-tego fragmentu nikomu by nie zaszkodziło, ale myślę, że proporcje materiału są tu wręcz idealne – nie ma mowy o przesycie, nudzie i innych problemach, z jakimi borykają się kompletne wydania podobnych partytur. Jeśli więc kiedyś wyjdzie jakiś complete score (o czym póki co nic nie słychać), to dobrze się zastanowię, zanim go kupię.
Pomimo niektórych powyższych peanów, do maksymalnej oceny trochę brakuje. Zgrabny montaż nie zamarkuje faktu, iż płyta posiada kilka wyraźnie słabszych momentów, a i muzyce brakuje niekiedy większej drapieżności, tudzież przysłowiowego pierdolnięcia. Z pewnością nie trafi ona do wszystkich i nie każdy będzie się tu mógł ‘odnaleźć’. Jest zresztą sporo lepszych i piękniejszych kompozycji, także w dyskografii Trevora Jonesa, z którymi „Ostatniemu miejscu na Ziemi” trudno konkurować. Bynajmniej nie umniejsza to jednak tej pracy, której energia i różnorodność starczyłaby na niejedną hollywoodzką superprodukcję…
P.S. Tekst ten jest poprawioną i rozszerzoną wersją recenzji napisanej dla portalu film.org.pl.
0 komentarzy