Aż trudno uwierzyć, że to już 25 lat mija od premiery „Ostatniego skauta” – filmu z pewnością niezbyt wysokich lotów, ale będącego klasycznym reprezentantem dowcipnego kina akcji, nawet dziś wypadającego naprawdę dobrze. To jeden z tych tytułów, w których po prostu wszystko gra – od obsady, po muzykę. O ilustracji Michaela Kamena pisałem szerzej blisko 10 lat temu (!). Jednak dopiero teraz soundtrack ukazał się oficjalnie nakładem La-La Land Records, które znacząco ‘rozszerzyło’ materiał względem bootlega.
Tam 31 ścieżek przekładało się na godzinę grania o średniej jakości dźwięku. Wydanie limitowane (do trzech tysięcy kopii) – poza oczywistą jakością estetyczną, zremasterowanym nagraniem i książeczką – proponuje aż 80 minut muzyki zamkniętej w 28 ścieżkach, z których trzy to bonusowe, alternatywne wersje poszczególnych tematów. Zabrakło w tym wszystkim jedynie ballady Pata Boone, „Moody River”. W zamian otrzymujemy natomiast piosenkę „Friday Night’s a Great Night for Football”, która stanowi bodaj najbardziej charakterystyczną wizytówkę danej produkcji. Warto przypomnieć, że oprócz tych dwóch hitów w filmie usłyszymy jeszcze trzy inne, także nie jest to kompletny zapis ścieżki dźwiękowej.
Ale fani nie powinni kręcić nosem, bo i nie ma na co – muzyki jest i tak wystarczająco dużo, by nawet najzagorzalszym miłośnikom twórczości Kamena odbiła się czkawką. Jednocześnie wypada ona lepiej, jak na wspomnianym bootlegu, głównie za sprawą poprawionej jakości dźwięku i profesjonalnego montażu (raz jeszcze chronologicznego, z przewagą krótkich utworów, ale nieco innym podziałem tematów i rozłożeniem akcentów). Żaden z tych elementów nie jest co prawda w stanie zmienić posępnej natury ilustracji, ale już sam ten fakt ma dla uszu znaczenie. Czy dla melomańskiej wrażliwości także? Cóż, tu już fajnie nie jest.
Nie ma się co oszukiwać, jakoby sensacyjna stylistyka Kamena była przystępna, bo nie jest. Co stanowi o jej sile, to swoisty pazur, charakter, jaki w starciu z ruchomym obrazem oferuje to, co w kinie najważniejsze, czyli odpowiednie emocje oraz atmosferę. Funkcjonalnością zatem „The Last Boy Scout” w pierwszej kolejności stoi, poza filmem w większości raczej strasząc solidną i pełną drobnych smaczków, ale jednak li tylko tapetą. Przy całym zachowaniu charakterystycznego języka artysty, jak i jego skłonności do zabawy nutami (niezwykle przyjemne „Jimmy and Joe In The Garage”), jest to zarazem tytuł, który z miejsca przegrywa z ikonicznymi popisami kompozytora w tym gatunku („Lethal Weapon” i „Die Hard”), bo też i nie jest tak wyrafinowany, nie ma tej samej mocy ekspresji.
Ten brak świeżości i klasy ścieżka nadrabia jednak zbliżoną dramaturgią oraz podobną zaciętością dźwięków, które im bliżej finału, tym są ciekawsze. Gorzej, że przepych wydawnictwa – napakowanego po brzegi mało angażującym underscorem wymieszanym z relaksującą, lecz niezbyt pamiętną liryką – jest w stanie mocno nadwyrężyć cierpliwość odbiorcy. Aż do dynamicznego „Darian To The Rescue / Car Chase” i następującego po nim, bombastycznego „BMW Chase” na albumie nie ma zbyt wielu momentów skupiających na sobie uwagę. Przeważają leniwe, acz konsekwentnie budujące napięcie melodie, w których czasem słychać eksperymentalne, nie zawsze czyste zagrywki, często oparte na popularnych motywach muzycznych (na przykład początek „Joe in the Woods”).
Twardo słuchając płyty od deski do deski, nietrudno zrozumieć, dlaczego był to tytuł przez tyle czasu niewydany. Popularność oraz jako-taki sukces filmu pewnie doprowadziłyby do sprzedaży paruset kopii – zwłaszcza, gdyby na krążku uwzględnić piosenki – ale nijak nie zatuszowałyby dużej hermetyczności ilustracji, jaka nawet na ekranie jest 'tylko OK'. Tymczasem płyta La-La Land to propozycja jedynie dla zapalonych kamenomaniaków i kolekcjonerów – a i to głównie celem uzupełnienia luki na półkach.
0 komentarzy