Muzyka filmowa zna wiele współpracy między kompozytorami i reżyserami. Można by tutaj wymieniać chociażby Johna Williamsa i Stevena Spielberga, Alana Silvestri i Roberta Zemeckisa czy Danny’ego Elfmana i Tima Burtona. Jednak bez wątpienia najciekawszą i najbardziej owocną w ostatnich latach wydaje się współpraca M. Nighta Shyamalana i Jamesa Newtona Howarda. Razem stworzyli oni takie filmy jak "Szósty Zmysł", "Niezniszczalny", "Znaki" czy "Osadę". Są to obrazy, które swego czasu wywoływały wiele emocji i były bardzo szeroko komentowane. Z pewnością nie mniej dyskusji wywoła najnowszy wspólny projekt tych panów, jakim jest "Kobieta w błękitnej wodzie".
Obraz ten znacząco różni się od dotychczasowych filmów Shyamalana. Tym razem reżyser postanowił stworzyć swego rodzaju baśń. Głównym bohaterem jest tutaj niejaki Cleveland Heep – spokojny i poczciwy człowiek, który jest nadzorcą apartamentowca o nazwie Cove. Pewnego dnia mężczyzna znajduje w basenie tajemniczą kobietę. Okazuje się, iż jest ona narfem – podobną do nimfy postacią z bajki, śledzoną przez groźne stwory próbujące ją powstrzymać przed powrotem do swojego świata. Posiada ona nadnaturalne zdolności, które pozwalają jej widzieć przyszłość i uwalniać w ludziach różne ukryte moce… Tak magicznego i fantazyjnego filmu w swoim dorobku Shyamalan jeszcze nie miał. Było to jednak wyzwanie nie tylko dla niego, ale także dla jego kompozytora – Jamesa Newtona Howarda. Co prawda miał on już w swoim życiu do czynienia z wieloma bajkami i baśniami – ze świetnym "Piotrusiem Panem" na czele – jednak wszyscy doskonale wiedzą, że filmy Shyamalana nigdy nie były tak jednoznaczne jakby to się mogło wydawać…
Mimo pewnej bajkowej poświaty muzyka Howarda do "Kobiety w błękitnej wodzie" jest w znacznej części bardzo mroczna i minimalistyczna. Dominują skromne tekstury i pejzaże, które zalewają słuchacza przyjemnymi harmoniami. To co od razu mnie zachwyciło w tej ścieżce dźwiękowej to jej… płynność – w dosłownym tego słowa znaczeniu. Słuchając jej trudno oprzeć się wrażeniu, że ta muzyka po prostu płynie. Raz jest to spokojny potok innym razem rwący strumień, ale zawsze nasuwa się skojarzenie z płynącą wodą – genialne wręcz nawiązanie do tytułu filmu i jego tematyki. Takie wrażenie potęguje bez wątpienia pewna motoryka, którą Howard wprowadza posługując się językiem minimalizmu. Polega to na tym, że rytmiczne tło większości utworów stanowią tutaj monotonnie powtarzane, krótkie motywy znane właśnie z minimalizmu, kojarzącego się jednoznacznie z Philipem Glassem. Bardzo ciekawie w tym miejscu rysuje się porównanie muzyki z "Kobiety z błękitnej wody" do ostatniej ścieżki dźwiękowej Howarda do filmu Shyamalana – "Osady". Tam również kompozytor zastosował podobny sposób "napędzania" muzyki – owe minimalistyczne motywy wygrywała świetna skrzypaczka Hilary Hahn. Tutaj wykonywane one są przez różne sekcje orkiestry – głównie smyczki – ale i przez fortepian oraz chór. Ich wszechobecność nadaje całej muzyce niezwykłego charakteru i tożsamości. Można powiedzieć, że jest to taki muzyczny odcisk palca Howarda, który jest zaiste niepowtarzalny. A to dlatego, że mimo wszystkich skojarzeń z minimalizmem Philipa Glassa, muzyka z "Kobiety w błękitnej wodzie" jest bardzo oryginalna i unikalna. Można wręcz powiedzieć, że kompozytor w ramach muzycznego języka, jakim jest minimalizm znalazł swój własny głos, który zapoczątkował w "Osadzie" a tutaj z sukcesem kontynuuje.
Oprócz tej minimalistycznej formy, na której swoją muzykę oparł Howard, można znaleźć tutaj kilka pięknych i niezwykle wyrazistych tematów. Pierwszy z nich słyszymy już w "Prologue", gdzie pojawiają się dość zaskakujące przebiegi harmoniczne i nieco bajkowa orkiestracja z licznymi dzwonkami i flecikami. W to wszystko włącza się potężna sekcja smyczkowa oraz chór i otrzymujemy tym samym zapowiedź naprawdę świetnej muzyki. Pojawiające się tutaj harmonie przewijają się przez całą płytę. Kolejny łatwo zauważalny temat pojawia się w "Ripples In The Pool". Jest to piękna, nostalgiczna i bardzo liryczna melodia wygrywana przez flet w towarzyszeniu smyczków. Na płycie pojawia się on ponownie tylko raz w "End Titles". Oglądając film można odnieść wrażenie, że jest to temat jednej z głównych postaci – Clevelanda Heepa. To niezwykle poczciwy, spokojny i nieco jąkający się człowiek, starający się zapomnieć o bolesnej przeszłości – bez wątpienia najbardziej rozbudowana postać w filmie, którą genialnie zagrał Paul Giamatti – dlatego obdarzenie jej osobnym tematem jest jak najbardziej zrozumiałe.
Cała płyta jest bardzo równa – wyłączając końcowe piosenki, ale o tym później. Howard opierając się na minimalistycznej formie i zaledwie kilku tematach, stworzył muzykę bardzo spójną i jednolitą. Jednak bez problemu można znaleźć tutaj kompozycje wybijające się ponad poziom. Jak już wspomniałem bardzo dobre wrażenie sprawia już "Prologue" będący w pewnym sensie zapowiedzią tego, co można usłyszeć dalej. Jednak moim niekwestionowanym liderem jest "The Great Eatlon". Jest to zdecydowanie punkt kulminacyjny i katharsis całej płyty, podobnie zresztą jak i scena, z której pochodzi jest kulminacją filmu. To co wyróżnia ten utwór spośród innych to jego rozmach. Howard słynie z tego, że potrafi stworzyć naprawdę monumentalne kompozycje – wystarczy tylko wspomnieć "Tarawa" z "Cedrów pod śniegiem" czy kilka świetnych fragmentów "Atlantis: The Lost Empire". Bez wątpienia "The Great Eatlon" bez żadnych kompleksów dołączył do tej czołówki. Żeby dostrzec geniusz Howarda wystarczy porównać tę kompozycję ze zmaganiami Johna Ottmana przy "Superman Returns". Obaj panowie wykorzystują te same środki jednak maestria i kunszt Howarda pokazują jak wiele umiejętności jeszcze Ottmanowi brakuje. Tutaj każda sekcja orkiestry posiada swoją własną odmienną linię melodyczną, które w połączeniu tworzą coś naprawdę niesamowitego. Śledzenie przy każdym kolejnym przesłuchaniu innych instrumentów jest naprawdę fascynujące i utwierdza mnie w przekonaniu, że James Newton Howard jest jednym z najwybitniejszych kompozytorów naszych czasów…
Niestety nie obyło się bez pewnym minusów, które co gorsza nie są zasługą kompozytora a wydawcy. Tak się, bowiem składa, że na płycie obok kompozycji Howarda znajdują się cztery piosenki, które kompletnie psują jej odsłuch. Wszystkie one pojawiają się w różnych momentach filmu. Jedynie "The Times They Are A-Changin’", które jest bardzo udaną kontynuacją napisów końcowych, pasuje jakoś do charakteru partytury. Bardzo płynne przejście z "End Titles" właśnie do tego utworu i jego nostalgiczny klimat, sprawiają że doskonale zlewa się z muzyką Howarda. Pozostałe trzy, mam wrażenie, znalazły się tutaj w wyniku jakiegoś nieporozumienia – szczególnie dwa mocne, rockowe wykonania zespołu Silvertide wprawiają w osłupienie. Ciekawić może jedynie fakt, że wszystkie te piosenki są skomponowane przez Boba Dylana. Tutaj wykonywane są jednak przez zupełnie nie znane mi zespoły, które stylistyczne bardzo się różnią od siebie. Różnice w stylach tych piosenek są tak wielkie, że ostatecznie psują końcowe wrażenia z przesłuchania płyty. To właśnie, dlatego moja ocena tego albumu nie jest maksymalna, jak na to zasłużyła muzyka Howarda. Ten kompozytor stworzył tutaj w mojej opinii partyturę, która jest kolejny krokiem na jego drodze artystycznego rozwoju. Zachwyca tutaj nie tylko ogólna koncepcja "płynącej" muzyki, ale i drobne szczegóły i tematy, które pokazują, że mamy do czynienia z prawdziwym mistrzem. Dlatego ostatecznie polecam tę płytę, tyle, że odradzam słuchanie jej do samego końca… jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało.
0 komentarzy