Ciekawe ile jeszcze będzie nam dane oglądać nudnych i sztampowych animacji, zanim hollywoodzkie wytwórnie zorientują się, że wszystkim wychodzi już to bokiem. Wszędzie mamy identyczne konstrukcje bohaterów, przewidywalną do bólu fabułę, oklepane dialogi, a w całym tym pseudo-humorystycznym rozgardiaszu zawsze znajdzie się miejsce na jakieś banalne przesłanie pokroju "Wygląd się nie liczy". Zmianie ulegają tylko świat przedstawiony oraz zwierzątka na postaci. Z perspektywy fana muzyki filmowej taka mnogość komputerowych bajek ma jednak dobre strony. Kraina animacji jest bowiem w swojej złożoności i kompleksowości bardzo atrakcyjną przestrzenią dla kompozytorów, dającą im szerokie pole do popisu w zakresie instrumentacji, melodyki oraz stylu. Nie inaczej jest z tegoroczną "Kung Fu Pandą" spod szyldu studia DreamWorks. Niestety możliwości, jakie dawał film nie zostały w pełni wykorzystane przez weteranów animacji Hansa Zimmera i Johna Powella.
Tematyka "Kung Fu Pandy" nie pozostawiała kompozytorom wiele wyboru w kwestii doboru języka ilustracyjnego – stylizacja na muzykę wschodu była rzeczą oczywistą. Jednak właśnie to dawało duży obszar do manewru. Bogaty folklor chiński, zwłaszcza w konfrontacji z amerykańskim akustycznym rozmachem, pozwala na wiele ciekawych i efektownych połączeń instrumentalnych, brzmieniowych czy melodycznych. Nie można powiedzieć, że panowie zawiedli w tym miejscu, ale też niczym nie błysnęli. W prosty sposób zbudowali most pomiędzy wschodem i zachodem, traktując etniczność jako jego liny nośne, ale kiepsko korelując ją z innymi elementami konstrukcji. Mam na myśli brak wyważenia w środkach wyrazu. Szczególnie dotyczy to muzyki akcji, dominującej z resztą na płycie. Większość utworów napchanych jest dźwiękami do granic możliwości. Powstaje ciężki do zniesienia hałas, potęgowany jeszcze przez walące z pełną siłą perkusyjne sample. Pędząca orkiestra potyka się o własne instrumenty, które i tak przytłacza wszechobecna elektronika. Panom pochodzącym z dwóch wpływowych europejskich państw po prostu zabrakło umiaru, wyczucia. Czasem muzyka wręcz wywołuje grymas zniesmaczenia na twarzy swoim brakiem estetyki (chociażby "Tai Lung Escapes" czy "The Bridge"). Dodatkowo action score, choć niebanalny, zrobiony jest w zasadzie na jedno kopyto: prawie takie same figury rytmiczne, relacje między sekcjami, motywy. Muzyka akcji, która nudzi – to się zdarza, ale nie Zimmerowi czy Powellowi… Ponadto panowie chyba nie w pełni wykorzystali instrumentalną obfitość swojego tworu, ograniczając się do paru popisowych fragmentów. Przez to płyta jest bardzo nierówna. Daleko "Kung Fu Pandzie" do klasy i subtelności, z jakimi Jerry Goldsmith napisał jedną ze swoich najlepszych, bogatych etnicznie i brzmieniowo partytur, czyli "Mulan", mimo że użył podobnych w swej prostocie technik kompozycyjnych. Już nie wspominając nawet o "The Story Of The Great King And The Four Gods" Hisaishiego.
Niewiele można zarzucić za to tematyce tej pracy. Jan i Jan uraczyli nas bombonierką z w większości słabo zapadających w pamięć, ale przystępnych melodii. Na szczególną uwagę zasługują trzy: piękny temat Smoczego Wojownika, temat tytułowej Pandy Po (swoją drogą ciekawe jaka była reakcja Hansa na imię tej postaci – odsyłam do słownika niemiecko-polskiego;) oraz temat heroiczny protegowanych mistrza Shifu, ale tylko dlatego, że łudząco podobny do tego z "Mulan". Pierwszy z nich został bez wątpienia skomponowany przez Zimmera i według mnie należy do jego najlepszych tematów romantycznych. Jego pełna, najładniejsza odsłona ma miejsce w "Oogway Ascends". Utwór rozpoczyna się lekkim pizzicato i delikatnym, spokojnie narastającym akompaniamentem sekcji smyczkowej, do których po chwili dołącza wschodnioazjatycki instrument znany z trzeciej części "Piratów…", wykonując swe majestatyczne recytatywy. Potem pałeczkę przejmuje flet w towarzystwie całej orkiestry i następuje dynamiczny koniec… Melodia ta pod względem harmonicznym oraz emocjonalnym przypomina temat miłosny ze wspomnianych POTC3, ale ma od niego dużo więcej wdzięku. To bez wątpienia najmocniejszy punkt tej partytury.
Temat Po natomiast, zapewne autorstwa Johna Powell, choć ilustracyjnie poprawny, zwraca na siebie uwagę tylko tym, że często można go usłyszeć. Poza tym jest dosyć wierną kopią "Ice Age 2". Autorstwo tematów pokazuje także jak kompozytorzy podzielili się pracą. Choć całość brzmi bardzo spójnie, niejednokrotnie podczas słuchania do głowy trafiają myśli: "To moment powellowski", "A to jak nic zimmeryzm". John Powell zajął się głównie komediowo-bajkową częścią partytury, serwując nam dynamiczne i żywe melodyjki okraszone typową dla niego, skoczną rytmiką ("Training Po", "Hero", "Let the Tournament Begin"). Szczególnie dobrze wyszedł mu utwór "Impersonating Shifu", utrzymany w klimacie "Shreka". Hans Zimmer natomiast, poza muzyką akcji, którą panowie zajęli się razem, odpowiadał za liryczną stronę "Kung Fu Pandy". Napisał doskonały temat Smoczego Wojownika oraz niestety trochę tandetnie zilustrował Tai Lunga, a zdradziło go zastosowanie charakterystycznej elektroniki, w jakiej ostatnio gustuje, czego przykładem jest np. nowy Batman. Tak chyba mniej więcej wyglądał podział ról przy pisaniu "Kung Fu Pandy", ale coś jest w tym intrygującego: Jak obaj panowie zdołali dojść do takiego porozumienia? Dziwi to szczególnie w muzyce akcji. Przez dwadzieścia sekund słychać Zimmera, potem Powella, znowu Zimmera itd. Tak spójna kolaboracja rzadko się zdarza.
A na koniec słowo o legendzie popu umieszczonej na końcu albumu – "Kung Fu Fighting". Niestety nowa aranżacja i wykonanie piosenki to lewa robota.
Szkoda, że panowie Zimmer i Powell nie podeszli do ilustracji "Kung Fu Pandy" nieco ambitniej. Wiem, że soundtrack ten miał być głównie prostą rozrywką, ale rozrywka nie powinna nudzić, a takie utwory, jak "Let the Tournament Begin", "Panda Po" czy "Oogway Ascends" pokazują, iż wcale nie byłoby tak trudno napisać coś błyskotliwego. Osobiście spodziewałem się więcej po przeczytaniu newsa na jednej z zagranicznych stron, który brzmiał mniej więcej tak: "Hans Zimmer jedzie do Chin, aby natchnąć się tamtejszą kulturą przed komponowaniem muzyki". To aż śmieszne. Taką "Pandę" można by skomponować nawet przyglądając się Szkotom. A do tego do dyspozycji była Narodowa Chińska Orkiestra Symfoniczna i jak zawsze siedmiu orkiestratorów…
0 komentarzy