Niewielu jest kompozytorów muzyki filmowej, którzy zwrócili na siebie uwagę już pierwszym swoim filmem. Do tych nielicznych z pewnością należy Philip Glass. To właśnie "Koyaanisqatsi" był pierwszym filmem, przy którym ten kompozytor, znany do tej pory tylko z awangardowych kompozycji instrumentalnych, postanowił spróbować swoich sił. Stało się tak oczywiście za namową jego przyjaciela i reżysera filmu – Godfrey’a Reggio. Sam film jednak był bardzo dziwny. Nie było tam ani aktorów, ani fabuły. Cały film składał się z obrazów Ziemi pokazujących fenomeny natury i ludzkiej działalności. Trudno byłoby na podstawie dotychczasowej, klasycznej muzyki filmowej stworzyć soundtrack, który w pełni oddałby głębię wizji reżysera. Brak postaci, zwrotów akcji i fabuły uniemożliwiał stworzenie jakichkolwiek motywów, na których można by budować kolejne aranżacje obrazujące postęp filmu. Muzyka w tym filmie musiała hipnotyzować i dostarczać niespotykanych do tej pory wrażeń. To musiało być coś nowego i wyjątkowego.
Właśnie z tego powodu muzyką tą zajął się Philip Glass, który tworzył w owym czasie dość kontrowersyjne, minimalistyczne kompozycje oparte o instrumenty elektroniczne. Jego twórczość pełna była spokojnych i hipnotyzujących partytur, które jednych zachwycały nowatorstwem a innych po prostu nudziły. Jednak taka właśnie muzyka najlepiej pasowała do przedstawienia filmowego poematu, jakim jest "Koyaanisqatsi". W tym filmie jak i w pozostałych z serii, muzyka pełni kluczową rolę. Jest ona jedynym narratorem wydarzeń dziejących się na ekranie, dlatego jej sugestywność nie może pozostawiać cienia wątpliwości. Z drugiej jednak strony kompozytor musiał pamiętać, że najważniejszy jest tutaj jednak obraz a nie muzyka. Tym samym nie mógł stworzyć kompozycji, które w jakiś sposób odwracałyby uwagę widza od obrazu. Muzyka musiała się stać tak naprawdę soczewką, która skupiałaby uwagę widza na emocjach płynących z ekranu i potęgowała ich wpływ na psychikę oglądającego zostawiając tam trwały ślad. Philip Glass osiągnął ten cel perfekcyjnie, dzięki czemu reżysera filmu – Godfrey’a Reggio – nazywa się niekiedy "filmowym uzdrowicielem", gdyż jego dzieło dotyka duszy….
Płyta, której miałem ostatnio okazję słuchać została nagrana w 1998 roku natomiast sama muzyka powstała ostatecznie w roku 1983. Tym samym album ten można nazwać w pewnym sensie "Expanded Score", ponieważ pierwotne, oryginalne wydanie (kasetowe) miało niecałe 40 minut. To sam Philip Glass postanowił nagrać tą muzykę od nowa gdyż stara wersja wydawała mu się strasznie okrojona i niekompletna. Tym samym należy mieć świadomość, że płyta ta nie zawiera dokładnie tej samej muzyki, która pojawia się w filmie i nie chodzi tutaj tylko o samo wykonanie, ale także o kształt muzyki. Jest ona tutaj nieznacznie przearanżowana i skrócona. Kolejną istotną sprawą jest tutaj umowny podział tej muzyki. Otóż pozornie mogłoby się wydawać, że na płycie jest osiem kompozycji, ale tak naprawdę to jest ona tylko jedna. Całe ponad 70 minut muzyki to tak naprawdę jedna wielka partytura, która tylko umownie została podzielona na osiem fraz, aby ułatwić słuchanie płyty. Tym samym mówienie tutaj o poszczególnych utworach jak to niektórzy czynią tak naprawdę nie ma sensu. Muzyka trwa tutaj bez przerw tak samo jak dzieje się to w filmie.
Ścieżka dźwiękowa z "Koyaanisqatsi" już od początku uderza nas niezwykłym klimatem. Często pojawiają się tutaj niskie dźwięki organów kościelnych wspomagane niskimi, męskimi chórami wyśpiewującymi tytuł filmu – Koyaa-nis-qatsi! Jako ciekawostkę mogę dodać, że ten mrożący krew w żyłach bas to powielony elektronicznie głos niejakiego Alberta de Ruitera. Tworzy on niezwykły klimat tajemnicy i mroku. Tym samym oglądając film mamy wrażenie, że ta planeta, na której żyjemy, jest nam niezwykle obca i tak naprawdę to niewiele o niej wiemy. Powoli przesuwające się obrazy odsłaniają nam stopniowo wielką tajemnicę Ziemi. "Koyaanisqatsi" i "Organic" są właśnie tymi częściami płyty, które obrazują tą tajemnicę przytłaczając nas niskimi dźwiękami (wręcz infradźwiękami) organ i chóru.
Kolejną ciekawą formą pojawiającą się na tej niezwykłej ścieżce dźwiękowej są chóry mieszane, które pojawiają się w "Vessels" i "The Grid". Sprawiają one wrażenie pozornego chaosu, który wkrada się w życie całego świata. Glass często też sięga po szybkie i krótkie dźwięki blaszanej sekcji dętej. Jednak podstawą całej ścieżki jest elektronika. Pojawia się ona niemal we wszystkich kompozycjach raz pulsując w zawrotnym tempie w "The Grid" a innym razem nieznacznie drgając w "Cloudscape". Także w "Resource" pojawia się monotonny motyw powtarzany niczym mantra przez elektroniczne organy kościelne. Tym samym ma się wrażenie ważności podjętego tematu a nawet jego mistycyzmu. Kiedy się dokładnie zastanowić to tak naprawdę nie pojawia się tutaj żaden motyw, który można by nazwać przewodnim. Wszystko kręci się wokół kilku harmonicznych sekwencji dźwięków, na które nakładają się kolejne partie instrumentalne. To właśnie one sprawiają, że płytę tą można było podzielić na osiem części. Części różniących się nie tyle tematycznie, co instrumentalnie.
Żeby docenić w pełni potęgę muzyki skomponowanej przez Glassa należałoby najpierw obejrzeć sam film. To właśnie w nim dzieło nowojorskiego kompozytora najlepiej się prezentuje sprawiając, że film bez niego praktycznie nie funkcjonuje tak jak powinien. Seria filmów "Qatsi Trilogy" jest według mnie najwyższą formą współpracy dźwięku z obrazem. To właśnie ta współpraca sprawia, że szalony projekt brodatego reżysera przeszedł do historii kina jako arcydzieło. Najczęściej powtarzanymi epitetami w różnych recenzjach tej ścieżki dźwiękowej są: "transowy" i "hipnotyczny". Słowa te najlepiej oddają charakter tej muzyki i jej niezwykłość.
Jedyną jej wadą jest to, że poza filmem może wydawać się trochę niezrozumiała i wręcz nudna. Jej siła tkwi w nierozerwalnym związku z obrazem. Jeżeli ktoś zabiera się do słuchania tej płyty bez uprzedniego obejrzenia filmu może się zawieść. Nie jest to, bowiem klasyczna kompozycja filmowa, do jakiej przyzwyczaili nas wielcy klasycy tego gatunku. Jest to kompozycja rewolucyjna zarówno pod względem formy jak i instrumentarium. W końcu Philip Glass przez wielu nazywany jest prekursorem muzyki elektronicznej. Jednak, kiedy słucha się tej muzyki już po obejrzeniu filmu, jej siła oddziaływania jest imponująca. Wszystkie niezwykłe obrazy Reggia nagle wracają i ponownie rozpoczyna się niesamowity seans "życia w stanie chaosu" ("Koyaanisqatsi" w języku Indian Hopi oznacza właśnie "życie pozbawione równowagi", "życie w stanie chaosu"). Tego absolutnie trzeba doświadczyć samemu. Jak dla mnie muzyka ta jest jazdą obowiązkową dla wszystkich miłośników muzyki filmowej i niezwykłych przeżyć z pogranicza hipnozy, jakim bez wątpienia jest seans "Koyaanisqatsi".
0 komentarzy