Naprawdę chciałem… Naprawdę chciałem napisać dość negatywną recenzję kompozycji Alexandre Desplata. Po pierwszym przesłuchaniu płyty już szykowałem ulubione sformułowania ze złowrogiego arsenału recenzenta, te proste jak "nuda", "przewidywalność", "banał" i te bardziej wyszukane: "płaskie brzmienie", "pozbawiona inwencji orkiestracja". Jednak w trakcie rozsmakowywania się w coraz to bardziej negatywnych określeniach, "Jak zostać królem" przepłynęło przez głośniki drugi raz, trzeci… Jeszcze przez jakiś czas próbowałem być surowy, ale w końcu się poddałem. Podobnie jak w przypadku "Harry’ego Pottera i Insygnió w Śmierci" Desplat mnie przechytrzył.
Tym niemniej należy pamiętać, że "Jak zostać królem" nie ma w sobie ani bogactwa "Harry’ego…", ani pomysłowości i oryginalności "Autora widmo". To zupełnie inny rodzaj muzyki, zupełnie inny sposób snucia muzycznej opowieści.
Francuz postawił tym razem na subtelność, raczej kreowanie odpowiedniej atmosfery niż wyrazistość tematyczną. Wykorzystał klasyczne brzmienie króla instrumentów, fortepianu i wsparł je równie klasycznym brzmieniem orkiestry. Odłożył na bok ostatnie dźwiękowe eksperymenty, zrezygnował z palety barw na rzecz różnych odcieni jednego i to nawet niespecjalnie się wyróżniającego (mnie osobiście ta muzyka skojarzyła się z bladożółtym). To wszystko początkowo budzi opór. Zwykle oczekuje się przecież, nawet podświadomie, wpadających w ucho i pozostających w pamięci tematów, ciekawych rozwiązań, czegoś, co dość tajemniczo określa się "świeżością". Kompozycja Alexandre Desplata tego nie zapewnia.
Owszem są tu ładne tematy, już na początku kompozytor przedstawia je słuchaczom, ale słuchanie ich nie zapewnia szczególnie wielu ani pozytywnych, ani negatywnych wrażeń. Ot, melodie, bywały lepsze, bywały gorsze. Potem, gdy na jakiś czas znikają, niespecjalnie się za nimi tęskni. Utwory o typowo ilustracyjnym charakterze odbiera się wzruszeniem ramion. Nic szczególnego, nie są tak bezkształtne, by je szczególnie ostro krytykować, ani tak pomysłowe, by je za coś chwalić. W ten sposób potrafi przepłynąć cała ścieżka, nie pozostawiając po sobie ani śladu. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że Desplatowi udało się sięgnąć po element, który zwykle tkwi poza techniczną wprawnością i talentem do pisania melodii. Element ten nie ma tak naprawdę żadnej nazwy, z braku lepszych określeń zwykle korzysta się z nieco wysłużonej frazy: "to coś".
Tak, "Jak zostać królem" ewidentnie ma "to coś". Im częściej jej słucham, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że jego istotnym elementem jest bardzo subtelny odcień smutku. Nawet zdawałoby się pogodne elementy (jak na przykład wiodący temat) są nim przesiąknięte, być może w ten niezwykły muzyczny sposób została przedstawiona samotność głównego bohatera. Nawet tak zdawałoby się radosny utwór jak "The Rehearsal" ma na początku raczej minorowy posmak. Nie chciałbym jednak, aby odniesiono wrażenie, iż "Jak zostać królem" to muzyka funeralna. Wręcz przeciwnie, cały jej smutek wynika z życia, nie ze śmierci.
Kiedy już oswoi się z nieefektowną naturą kompozycji Francuza, warto się skupić na detalach, drobiazgach. Jakże wspaniale brzmi aranżacja tematu głównego w "Fear and Suspicion", a przecież niewiele się ona różni od podstawowej wersji. "Jak zostać królem" nie jest może ścieżką pełną niespodzianek dla uważnego słuchacza, tym niemniej można w niej natrafić na pewne ciekawostki, co ważne nie będące kopią ulubionych chwytów kompozytora. Ogólnie rzecz biorąc, nie jest to partytura szczególnie desplatowska. Oczywiście są tam momenty bardzo dla niego, przynajmniej ostatnio, charakterystyczne jak chociażby końcówka "King George VI", nie można ich jednak określić mianem dominujących.
Przy całej mojej sympatii, jaką darzę pracę Francuza, mam jednak pewne wątpliwości, jak chyba wiele osób, czy właśnie za nią powinien był dostać nominację do Oscara (a także Złotego Globu i nagrodę BAFTA). Nie chodzi mi nawet o to, że jest słabsza od "Autora widmo" – faworyta chyba większości miłośników muzyki filmowej, ale o to, że odgrywa wyraźnie mniejszą rolę w filmie. Jest miejscami zauważalna, ale tylko w jednej scenie naprawdę pomagała obrazowi. Jednolitość smutnego nastroju też oczywiście robi swoje, chciałoby się dodać, na przekór dystrybutorowi reklamującemu ten film jako komedię (sic!). Znamienne, że w kilku kluczowych momentach pojawia się muzyka źródłowa (łącznie z finałem). Wyraz tego znalazł się na krążku, kompozycje Desplata zostały uzupełnione dwiema kompozycjami Ludwiga van Beethovena. Wbrew pozorom więc, aby naprawdę dobrze w niej zasmakować, sugeruję przesłuchać płytę. Zachwytu może nie będzie, ale w żadnym razie nie ma mowy o straconym czasie.
P.S.: W ramach refleksji na temat króli nasunęło mi się naturalne pytanie: kto jest dziś królem muzyki filmowej? Czy właśnie Alexandre Desplat doświadczony w pisaniu do "królewskich" filmów? Obawiam się jednak, że Francuz jest dopiero księciem, chociaż z dużymi szansami na tron, a po "Indianie Jo nesie i Królestwie Kryształowej Czaszki", które traktuje jako akt abdykacji Johna Williamsa panuje bezkrólewie. Czy tron powinien objąć paryski delfin? A może któryś z Amerykanów, bo chyba japoński cesarz, Joe Hisaishi, nie planuje rozszerzania swoich wpływów. Czy to miano może pasować jeszcze do któregokolwiek ze współczesnych kompozytorów?
0 komentarzy