William Friedkin to dla wielu kinomanów reżyser, który na początku swojej kariery nakręcił dwa wielkie filmy – „Francuskiego łącznika” i „Egzorcystę”. W następnych latach jego produkcje nie były w stanie sięgnąć poziomu tych tytułów. Znowu jednak o tym reżyserze zrobiło się głośno trzy lata temu, gdy na festiwalu w Wenecji pokazał swój „Killer Joe”. Mroczny kryminał z dość prostą, utrzymaną w oparach groteski intrygą, zapamiętano głównie dzięki niesamowitej role Matthew McConaugheya, który brutalnie zerwał ze swoim wizerunkiem pięknego kawalera do wzięcia, stając się brutalnym i psychopatycznym cynglem. Jednak nie piszemy tutaj o (samym tylko) filmie, lecz o warstwie muzycznej, zaś wybór kompozytora wydawał się mocno kontrowersyjny.
Friedkin (lub producenci) postanowili tym razem zaufać Tylerowi Batesowi, o którym można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że jest dobrym kompozytorem. Za swoje dotychczasowe dokonania wielu chciałoby go powiesić (zrzynki w „300” do tej pory mu nie wybaczono), a brak talentu był dostrzegalny nawet dla osób nie posiadających słuchu. Dlatego nikt chyba specjalnie nie wierzył w umiejętności Batesa. Efekt okazał się jednak dość… zaskakujący, choć soundtrack jest bardzo króciutki.
Bates postawił na mroczny klimat, tworząc muzykę bazującą na lekko westernowym instrumentarium (gitara elektryczna, perkusja, harmonijka i skrzypce). I choć pozornie wydaje się ona mało melodyjna i niezbyt atrakcyjna, słucha się jej zaskakująco dobrze, mimo iż materiał składa się z krótkich, bo około minutowych utworów. Nie brakuje tu typowo ilustracyjnego podejścia (rockowe „Strip Club” czy idące w stronę bluesa „Muffler Shop”), jednak zainteresowanie napędza temat głównego bohatera. Bardzo krótki utwór z niepokojąca grą gitary, kotłów oraz ciekawego instrumentu zwanego marksofonem (połączenie gitary z fortepianem) wyraźnie podkreśla demoniczny charakter Joe, potęgowany przez dziwaczny pomruk. Ten mrok nasila się w każdym utworze, choć najpełniej wypływa w pozornie spokojnym „Texas Motel”, gdzie dominuje klawiszowa harmonijka (w połowie zastąpiona przez gitarę elektryczną). Klimat ten zostaje z nami aż do samego finału.
Nawet, jeśli pojawia się odrobina liryzmu („Dottie’s Dress” z melancholijną harmonijką), to podskórnie wyczuwany jest niepokój. Coś wyraźnie wisi w powietrzu. Ta ponura atmosfera budowana jest na dysonansach i bardzo długich dźwiękach instrumentów, na których gra sam kompozytor. Najbardziej czuć to w środkowej części płyty, czyli w „Amusement Park” i „Police Station” (powtórka tematu Joe) oraz najdłuższym w zestawie, ponad trzyminutowym „Rabbits Scream” – mocno idący w stronę bluesowej trans-psychodeli (gitara i harmonia oraz pomruki i dziwaczne głosy), okazuje się jednym z najlepszych utworów Batesa. Końcówka to już drastyczny finał, w jakim dochodzi do ostatecznego rozstrzygnięcia. „I Have to See You” wyróżnia się popisem harmonijki, „We Can Pull This Off” ma bardzo nerwowe kotły, a „To My Future Wife” pozornie jest wyciszeniem dla całej fabuły, lecz pogłosy w tle nie dają spokoju. Pod koniec zresztą wybija się dziwnie zaaranżowana, smyczkowa melodia weselna.
Trzeba przyznać, że Tyler Bates potrafi zaskoczyć, jak chce. „Killer Joe” jest pewną małą niespodzianką, która ma swój własny, psychodeliczny klimat, podany w miarę przyswajalny i przystępny sposób. Krótki czas trwania płyty też jest sporą zaletą. Może nie podobać się krótki czas trwania poszczególnych kompozycji oraz pewna monotonia brzmienia, jednak i tak to jedna z niespodzianek roku 2011. Podobnie zresztą i film, który serdecznie polecam.
0 komentarzy