Obecnie mówi się, że wojna to piekło i koszmar, który niszczy człowieka od środka, jak zaraza. Ale filmowcy nie zawsze zgadzali się z tymi tezami, dzięki czemu powstało wiele rozrywkowych filmów z wojną w tle, zwłaszcza z II W.Ś.. Czymś takim jest klasyk Briana G. Huttona „Złoto dla zuchwałych” – znakomita komedia z elementami przygody. To historia amerykańskich żołnierzy, którzy postanawiają na własną rękę zawalczyć o najcenniejszą rzecz, wartą każdego poświecenia wojaka – dla forsy. A konkretnie dla 16 milionów dolarów w złocie znajdującym się za linią frontu. Operacja ta musi zakończyć się sukcesem, kiedy w ekipie ma się Clinta Eastwooda (szer. Kelly), Telly’ego Savalasa (st. sierż. Wielki Joe) oraz Donalda Sutherlanda (sierż. Oddball).
Zadania zilustrowania tej zwariowanej opowieści podjął się, opromieniony sukcesem „Bullitta”, Lalo Schifrin. Argentyńczyk kojarzony jest przede wszystkim z łączeniem orkiestrowego brzmienia z muzyką popularną (głównie funk i jazz), ale tym razem nie mogło się obyć bez standardowego zestawu militarnego. Siłą napędową wydanego przez FSM (kompletnego) score’u jest nośny temat przewodni, rozpisany na werble i gwizdy w tempie marszowym („Kelly’s Heroes”) – nadaje to bardzo lekkiego, zawadiackiego tonu filmowi, choć przewijające się w tle dęciaki nie zapominają o dramatyzmie historycznego tła.
Prostymi dźwiękami perkusjonaliów maestro przypomina, że jednak jesteśmy na wojnie, czyniąc to jednakże bez typowego dla gatunku patosu i ani razu nie zapominając o stawce gry (środek „Big Joe / Gold Bar…” czy „More Gold…”). Poza tym ubarwia swoją pracę kompozycjami pozornie nie pasującymi do czasu akcji, dodając tym samym odrobiny humoru (orientalne „Sherman Holiday Inn”, przedstawiające postać Oddballa) i lekkości („Clairmont Waltz” z ‘francuskim’ akordeonem). Pod tym względem rozbraja pojawiające się w okolicach finału „Quick Draw Kelly” (legendarna scena, gdy Amerykanie idą na rozmowy z dowódcą Tygrysa). Przypominająca western sekwencja, otrzymała odpowiednią dla siebie oprawę a la Ennio Morricone, w której harmonijka ustna, grzechotka oraz indiańskie ‘wrzaski’ przywołują na myśl skojarzenia chociażby z „Dobrym, złym i brzydkim”.
Klimatu dodają także okazjonalne piosenki. Najbardziej znana, to ta otwierająca film, „Burning Bridges” formacji Mike Curb Congregation – lekka, pogodna i żywiołowa, z popowym aranżem końca lat 60. Jej instrumentalna wersja to już bardziej country (skrzypce, harmonijka ustna), jakie dobrze wpasowałoby się do salonu, gdzieś na Dzikim Zachodzie. Druga piosenka to francuski pop „Si Tu Me Dis”, z czarującym wokalem Monique Aldebert, a trzecią jest klasyk Hanka Williamsa, „All for the Love of Sunshine” – nie mogło go zabraknąć, skoro w ekipie jest prawdziwy kowboj (instrumentalna wersja utworu ma przy tym charakter elegijny).
Nie mogło obyć się również bez underscore’u oraz muzyki akcji. Tą buduje typowo militarne instrumentarium, acz nie pozbawione melodyjności („Warriors on The Road” z niemal etniczną perkusją). Pojawiają się nieprzyjemne dysonanse, nerwowe smyczki („Minefield”), ciężkie wybuchy dęciaków („Ready for the Ambush”) czy nawet gitara elektryczna („Tiger Tank / More Tiger”, którego fragment wykorzystał Quentin Tarantino w „Bękartach wojny”).
Precyzją w budowaniu napięcia może pochwalić się przydługie „Commando Prelude”, opisujące przygotowanie oraz położenie naszych bohaterów przed zniszczeniem wojsk pilnujących banku. Czego tu nie ma! Powolna gitara, jazzowa perkusja, wolno snujące się smyczki, werble, przeciągłe dęciaki. Niestety, poza ekranem utwór może zniechęcić ciągłą zmiennością tempa, aczkolwiek poszczególne partie brzmią zaskakująco dobrze bez filmu.
Niejakim (wątpliwym i w sumie zbędnym) bonusem są kompozycje z pierwotnego wydania albumu – choć ich linia melodyczna jest ta sama, to jakość dźwięku mocno różni się od oryginału. Znajdziemy tu jednak dwa ciekawe utwory: „Battle Hymn of the Republic” (bazujące na „Glory, Glory Hallelujah”) oraz lekko funkowe „I've Been Working On The Railroad”.
Wydanie Full Score Montly robi wrażenie nie tylko czasem trwania. Pokazuje kreatywność Schifrina, odnajdującego się w realiach wojennych oraz czysto awanturniczej konwencji. Zabawa stylem i dawkowanie napięcia wychodzą mu znakomicie. Nic dziwnego, że lata 60. i 70. były złotym okresem jego kariery. Choć wiele tematów sprawdza się jedynie w filmie, to i tak słucha się tego po prostu przednio. Muzyka nie tylko dla zuchwałych. Mocna czwórka.
0 komentarzy